Duże miasta omijam zazwyczaj wielkim łukiem. Przytłaczają mnie wielopiętrowe wieżowce, ogromna liczba samochodów czy skuterów na kilkupasmowych skrzyżowaniach, dusi smog przybierający czasem takiej gęstości, że mogłabym przysiąc, że widzę skład powietrza, denerwują rozbiegane we wszystkie kierunki dzikie tłumy a fakt, że krzyk klaksonów skutecznie zagłusza najmniejszą nawet próbę refleksji, do ostatka odstręcza mnie od wizyt w podobnych zakątkach. Do metropolii wstępuję więc tylko w ostateczności, kiedy staje się koniecznym etapem w dalszej wędrówce.
Dopiero tu, w birmańskim Yangonie odkryłam, że nawet w największych i najtłumniejszych aglomeracjach są miejsca, które o pewnych porach za nic mają swój pospieszny miejski kontekst i żyją własnym tempem. Kiedy o 5h nad ranem taksówkarz zamaszystym ruchem otworzył tylne drzwi swej białej (choć brudnej) Toyoty, wypuszczając mnie między 19-stą a 24-tą ulicą, przez chwilę byłam przekonana, że dokonał cudownej teleportacji. Tak odmienne było to miejsce od tego, co obserwowałam poprzedniego wieczoru przemierzając miasto, by dostać się z lotniska do hostelu, że po prostu oniemialam.
Panował tam właśnie senny rozgardiasz a zaspani kramarze leniwie szykowali się do codziennego marketu… W okolicach pagody Suke zobaczyłam jak rozkładają swe stragany z owocami, złotem i rękodziełem, młode zielarki i kwiaciarki upinają rośliny w bukiety, rybacy i ich żony wyciągają plansze że świeżymi darami z ostatniego połowu, hodowcy ptaków – klatki z mnóstwem wydzierającego się ptactwa, sprzedawcy chrupiących karaluszków rozsypują swe pyszności na tacki a rzeźnicy ćwiartują świeżo obdarte ze skóry mięso… Handlarze nie zdążyli jeszcze nawet porządnie rozstawić produktów na blaty a już czuć było zapach mocno rozgrzanego oleju, w którym podsmażały się steki, barbeque, sataye, nudle i samosy. Z boku ktoś z werwą mieszał kawałki awokado z pokrojonym w kostkę świeżym pomidorem i posiekaną w krągłe talarki czerwoną cebulą.
Yangońskie Chinatown słynie też z najlepszego jedzenia ulicznego bodaj w całym kraju. Barbeque, satay, samosy, nudle i sałatki – wszystko świeże, barwne, podsmażane i serwowane na miejscu.
Zupełnie zapominając o wczesnej porze, zamówiłam podwójną porcję makaronu, która doskonale zaspokoiła pobudzony smakowitymi aromatami apetyt. „Najlepsze uliczne jedzenie, jakie w życiu jadłam!” – pomyślałam tylko pochłaniając monstrualną porcję. Uznałam równocześnie poranne doświadczenie chińskiego marketu jednym z najosobliwszych – sennych i sensualnych – z dotychczasowych podróżniczych odkryć…