Na La Palmę, najbardziej wysuniętą na zachód kanaryjską wyspę, wybrałam się trochę przypadkiem. Kilka dni wcześniej wpadli do nas znajomi z całkiem świeżą pociechą na zwyczajną wtorkową kolację. Jak się okazało, było to ich pierwsze wspólne „wyjście” od wielu tygodni: wywijające miastem wichury uwięziły na długo biedną mamę i małego Isao w tycim paryskim mieszkaniu. Wynikające z tego frustracje i świadomość rychłego końca urlopu macierzyńskiego, do tego stale niesprzyjająca pogoda na widoku, wprowadzały ja w dodatkowe przygnębienie.
– Dlaczego nie pojedziecie gdzieś, gdzie jest ciepło? Tydzień na słoneczku dobrze by wam zrobił… – zapytał machinalnie Tomek, choć doskonale wiedział, że mama jak mama, ale tata pracuje na własne konto a w takich pracach urlopów się raczej nie miewa. Sama Sophie zaś z czteromiesięcznym Isao z pewnością w podróży miałaby więcej zmartwień, żeby się ogarnąć, niż przyjemności z upalnych wakacji.
– Może ja z wami pojadę? – zaproponowałam bez namysłu i… już 3 dni później przypinałyśmy malucha dodatkowym pasem bezpieczeństwa do siedziska w samolocie, który miał nas zabrać do Santa Cruz de la Palma.
La Palma to największą z najmniejszych albo najmniejsza z dużych wysp archipelagu. Mówi się, że przybrała swoisty kształt serca, choć dla mnie to raczej pomidor-malinówka (którego zresztą uwielbiam <3). Centralną jej część zajmuje rozległy wulkan, o średnicy 9 kilometrów (Caldeira de la Taburiente). Północ porastają bujne lasy, zwane Los Tilos. Na południu wzbijają się 2 mniejsze wulkany San Antonio i Teneguilla oraz solanki Las Salinas. Całość, zwłaszcza południowy wschód, zajmuje 50 km2 farm bananowych, będących jednym z głównych (obok turystyki) źródeł dochodu dla mieszkańców wyspy. To wszystko mieliśmy zamiar zobaczyć z bliska…
Nasz hotel – Taburiente Playa – przepełniony był niemieckimi emerytowanymi turystami, którzy za dnia sączyli drinki z parasolką przy podgrzewanym do 29 stopni a pustym jak Bałtyk w grudniu, basenie, po południu odbywali półgodzinne marsze z kijkami po okolicznych plażach, wieczorem wkładali odświętne ubrania, pastowali buty i schodzili do kantyny na kolację, zupełnie jakby zstępowali do najbardziej wyszukanej, ekskluzywnej restauracji. Dzień wieńczył im występ lokalnych pieśniarzy czy karaoke przy barze trzy kroki dalej. Taki hotel-moloch to samowystarczalne latyfundium i niewielu przebywających w nim turystów miało ochotę wychylać nos poza jego bramy. Wszystko, czego potrzebowali (odpoczynek, słońce, woda z plażą i jedzenie) zapewniono im na miejscu. Rozwiązanie all inclusive okazało się i dla nas bardzo wygodne – zaaferowane małym Isao i tym, co jest do odkrycia na wyspie, nie musiałyśmy się już martwić o podstawowe sprawy jak posiłki, woda czy czyste ręczniki.
La Palma w najszerszej swej części ma szerokość 33km a w najdłuższej wysokość 66km. Całkiem do ogarnięcia nam się więc zdało zjechanie jej wypożyczoną z rentcaru pod hotelem białą Dacią. Pomysł jej wynajęcia pojawił się w drodze powrotnej ze spaceru po czarnej, wulkanicznej plaży. Kiedy mijaliśmy wypożyczalnię, natychmiast podjęliśmy decyzję i, żeby nie tracić czasu, bez zwłoki ruszyliśmy w drogę.
Pierwszego dnia obraliśmy kierunek na północ, na dziewicze łono lasu los Tilos. Jest to jeden z nielicznych już na świecie lasów wawrzynowych, który dodatkowo porośnięty jest mokrymi mchami i pachnie przyjemną, roślinną wilgocią. W 2002 r. został nawet przez Unesco uznany rezerwatem Biosfery. Z kilku szlaków, by przemierzyć jego chaszcze, wybraliśmy 2,5 kilometrowa wędrówkę przez serce lasu. Zapatrzona w powyginane korzenie drzew, łukowate pnie i zielone listki zastanawiałam się, co też czują te dziwaczne drzewa i co spowodowało, że kłaniają się w tę a nie inną stronę. Po lekturze Sekretnego życia drzew po prostu nie mogłam się pozbyć wrażenia, że wszystkie mijane przeze mnie drzewa i krzewy jakoś dziwnie na mnie spoglądają…
Całkiem śmiesznie mijało nam się też ekipy ekspedycyjne, gdzie wszyscy ubrani byli w trekkingowe, wyścielone wełniakiem buty i zaopatrzeni w kijki do nordic walkingu, liny, raki, kaski, kuchenki spirytusowe i tabletki puryfikacyjne. My – z gęsią skórką, w plażowych szortach, japonkach na stopach i z czteromiesięcznym niemowlakiem pod pachą – kontrastowałyśmy z nimi doskonale. Pomysł wypożyczenia auta wpadł nam wszak podczas spaceru na plażę – a kiedy do niego wsiadłyśmy, zmiana garderoby była nam już jakoś nie po drodze.
Kolejnego dnia ruszyliśmy na południe wyspy, by w Fuencaliente podreptać na szczyt wulkanów San Antonio i Teneguilla. Przedziwne były to widoki. Wulkaniczne, skaliste podłoże wyglądało mi na powierzchnię całkiem obcej, pozbawionej życia planety. Zdradzało ją jednak to, że gdzieniegdzie przez szczeliny w kamieniach przedzierały się kontrastowo żarówiastozielone, przypominające główki batawii, kępki – a na horyzoncie majaczył ocean.
Zjechaliśmy potem do las Salinas, gdzie pokosztowaliśmy różnych typów soli, zrobiliśmy solne zakupy i zjedliśmy pożywny obiad w, jak nas zapewniano, najlepszej restauracji na wyspie.
W drodze powrotnej mijaliśmy połacie słynnych plantacji bananowych i przycupnęliśmy gdzieś w połowie, by podziwiać zachód słońca.
Pobyt na la Palmie nie byłby zaliczony, jeśli byśmy nie zobaczyli krateru Taburiente. Ja przedreptałam go wszerz na całodniowym trekkingu (o czym przeczytacie tutaj), ale dla mamy z małym dzieckiem okazało się to zbyt męczące i niebezpieczne. Udaliśmy się więc do punktu widokowego La Cumbrecita, skąd ruszają trasy 5-15 kilometrowe, na których można dokładnie przyjrzeć się wulkanowi. By uniknąć piekącego południowego słońca, wyruszyliśmy bardzo wcześnie. Niestety, jak się okazało w punkcie informacyjnym oddalonym 7 km od wędrówkowego startu, miejsca parkingowe są tam limitowane i trzeba z wyprzedzeniem dokonać rezerwacji. Takowa nie jest jednak konieczna po godzinie 16. Zgodnie stwierdziliśmy więc, że wrócimy wieczorem. O tym, jakie czekały nas tam widoki i jak dotarłyśmy na miejsce tuż przed zmierzchem poczytacie tutaj.
W tzw. międzyczasie postanowiliśmy pojechać do Tazacorte. Wiedzieliśmy, że to tam znajduje się druga baza nadmorskich kurortów. Na ogół nie lubię tłocznych, turystycznych miejsc, ale w tym wypadku bardzo się ucieszyłam, że się tam udajemy. Przeciwny brzeg znacznie różnił się od tego, co znaliśmy od strony Cancajos czy Santa Cruz. Plaże co prawda, jak na całej wyspie, były czarne, wulkaniczne, ale ze względu na zewnętrzna pozycję względem innych wysp archipelagu, narażone na ogromne podmuchy od Atlantyku, który wielkimi spiralnymi falami lizał powierzchnię lądu, zostawiając na nim przeróżne muszle i kamyki. Uciekając przed nagłym przypływem (który nota bene i tak mnie dopadł i zmoczył ubranie), wpadłam na kompletnie gołego staruszka. Ostentacyjnie zakryłam oczy udając, że nie patrzę (choć prawdę mówiąc trochę podglądałam). Kiedy jednak przyjrzałam się innym osobnikom, bezkarnie czerpiącym witaminę D z omiatających ich ciała promieni słonecznych, zrozumiałam natychmiast, że usiłując uniknąć goniącej mnie fali, trafiłam prosto na plażę nudystów.
Wycofaliśmy się szybko, postanawiając zjeść obiad w jednej z nadmorskich knajpek (gdzie ponoć ryby łowią tuż przed smażeniem) a Isao jeszcze długo miał ubaw z golasów, których widział przed momentem…
Szybko minął nam tydzień spędzony na wyspie. Opaleni, uśmiechnięci i z błyskiem w oku wróciliśmy do Paryża, przywożąc kilka słonecznych promyków.