Kasztany dawno już przekwitły a polscy maturzyści z dyplomami w dłoniach spokojni, że zdali egzamin dojrzałości, mogą kontynuować edukację. Okazuje się, że w niemal każdej kulturze istnieje rytuał inicjacyjny, pieczętujący wkroczenie w dorosłość. U nas jest to egzamin z wiedzy, którą nabyło się w szkole, u etiopskiego plemienia Konso trzeba podnieść nad głowę sporych gabarytów głaz – a u Hamerów przebiega on w wyjątkowo zadziwiający sposób, bo podczas ceremonii zwanej Ukuli Bula.
W jej trakcie młody mężczyzna (zwany właśnie ukuli), aby móc pojąć za żonę którąś z panien z wioski, wydać na świat potomstwo czy posiadać własne stado, zobowiązany jest udowodnić swą dojrzałość, zupełnie nago przeskakując po grzbietach byków ustawionych równo w szeregu. I to bez szwanku. Jeśli tylko upadnie, przerywa się ceremonię a on sam musi odczekać rok, by przystąpić do poprawek. Co najważniejsze, pod żadnym pozorem nie może wcześniej trenować na prawdziwych bawołach – mogą mu jednak posłużyć za nie wetknięte w piasek kamienie albo kawałki drewna, imitujące bydlęce grzbiety. Jeśli zaś egzamin się powiedzie, ukuli oficjanie stanie się mazą, prawdziwym mężczyzną. Status ten utrzyma do momentu, gdy będzie dostatecznie bogaty, by wkupić się w rodziny dziewcząt, które sobie upatrzył i – jeśli tylko będzie miał na to ochotę – pojmie jedną, dwie a nawet cztery z nich.
Udało nam się uczestniczyć w jednej z podobnych ceremonii nieopodal Turmi, miasteczka będącego centralnym punktem dla grupy etnicznej Hamer (albo Hamar). To tu odbywa się poniedziałkowy targ, na który schodzą się mieszkańcy sąsiednich wiosek, by zaopatrzyć się w zboże, masło czy ochrę. Bardziej obeznani przewodnicy, mający wśród nich dobre znajomości, dostają – często na ostatnią chwilę – cynk że spektakl bull jumpingu właśnie się zaczyna. O miejscu, w którym ma nastąpić, też dowiadują się dopiero wtedy. Szybkim pędem zabierają więc swoich klientów, by tylko zdążyć na czas, nim wszystko się jeszcze rozpocznie. Tak było i z nami. Tajne miejsce znajdowało się kilkanaście minut marszu od polany, na której zostawiliśmy samochód i stanowiła je, wysuszona po wielu bezdeszczowych miesiącach, kotlina. Pozostałość po płynącej tu jeszcze kilka miesięcy temu rzece. Towarzyszył nam kilkunastoletni chłopak, najpewniej informator Behailu, naszego szofera.
Dotarliśmy wcześniej, kiedy jeszcze członkowie rodziny skoczka przygotowywali się do uroczystości. Malowano im na twarzach zaokrąglone, najczęściej pomarańczowe lub czerwone kształty, które następnie upstrzano białymi punktami. Kobiece włosy też były rdzawoczerwone. Dziewczęta wcierały w splecione warkocze zjełczałe masło zmieszane z ochrą, która barwiła je na ten nad wyraz intensywny kolor.
Zaś fryzury mężczyzn były wyjątkowo pomysłowe. Niektórzy zgoleni byli zupełnie na łyso, inni wycięli sobie jakieś fantazyjne formy, zapletli warkocze albo powpychali za uszy zdobne pióra, odzwierciedlające ich myśliwską naturę. Ci, którzy mieli włosy sklejone w charakterystyczny jajowaty „koczek” (clay bun), świadczyli tym z dumą, że w ciągu ostatniego roku zabili człowieka albo jakieś drapieżne zwierzę.
Nieopodal, grupka kilkunastu barwnych pań już podskakiwała miarowo, wydając dziwne okrzyki. Brzmiało to jak jakaś pradawna indiańska pieśń bojowa. Każda z dziewczyn miała przymocowane pod kolanami przepaski, do których przypięto dzwoneczki, wybijające rytm przy każdym podskoku.
Wszystkie miały obnażone plecy, biodra owinięte w zwierzęce skóry udekorowane barwnymi koralikami i muszlami, na szyi niektóre z nich dźwigały miedziane wisiory. Właśnie dzięki nim mogliśmy rozpoznać, które z pań są zamężne. Okazało się, że obręcze spełniają zadanie hamerskiej obrączki. Były albo proste, pozbawione dekoracji, albo masywne, wyposażone w dodatkową tubę o długości ok 10 cm. Te z tubą informują o tym, że należą do pierwszej, najważniejszej z żon w rodzinie, podczas gdy te bez żadnych dodatków okalały szyje kolejnych małżonek. Panny z kolei stroiły się w biżuterię utkaną jedynie z muszli i jaskrawych koralików.
Jednak nie tylko ta 10-ciocentymetrowa ozdoba u szyi decyduje o znaczeniu społecznym kobiety. Liczy się też jej wytrzymałość i oddanie bliskim. Podczas ceremonii odbywają się więc charakterystyczne tańce z uczestnictwem najświeższego maza, który pozytywnie przeszedł test skoków przez byki, ale nie znalazł jeszcze partnerki. W ich trakcie kobiety mogą udowodnić własnym mężom, wsi, ale przede wszystkim podchodzącemu do skoków chłopcu, jak bardzo są dzielne, wytrwałe i kochające. Tańcom towarzyszą dwa rekwizyty: trąbka, trochę podobna do myśliwskiej hejnałówki i bicz, spreparowany z wiotkiego patyka. Odurzone już lekko piwem z sorgo kobiety dmuchają w ww instrument, zachęcając ostatniego maza do wspólnych podskoków. Ten, kiedy akceptuje zaproszenie, podnosi wysoko wyposażoną w bicz dłoń i chłoszcze odkryte plecy dmącej uprzednio w wuwuzelę dziewczyny. Podobno ich dźwięk imitować miał odgłos wydawany przez afrykańską pszczołę miodną.
Na dodatek każda z nich wyrywa się, by mieć możliwość pokazania, jak wiele jest w stanie znieść dla ukuli, który za parę chwil będzie przechodził inicjację. Widok był dla mnie trochę makabryczny, choć jak miałam wrażenie, same dziewczyny w ogóle nie cierpiały, wręcz z radością oddawały się temu krwawemu rytuałowi.
Z poszarpanych pleców ciekła krew a kobiety mimo to stale wzywały do dalszego okaleczania. Podobno nawet, w powstałe w jego skutek rany, wcierają później popiół, by goiły się wolniej i na długo potem świadczyły o ich oddaniu i honorze. Mówi się też, że kobiety mają w tym dodatkowy interes: te najbardziej dotknięte batem nie będą miały skrupułów poprosić ukuli o pomoc, kiedy tylko będzie im niezbędna. Jest to swoisty rodzaj kredytu, którego mu udzielają i wiedzą, że przyjdzie moment, gdy zwrócą się o rekompensatę.
Wszyscy, ciągle jeszcze tańcząc, śpiewając i dmuchając w zagięte trąby, przenieśli się na polanę, gdzie przygotowano już woły. Kobiety skakały pośród nich hałasując dzwonkami a mężczyźni i dzieci naciągali je z dwóch stron, trzymając mocno za ogony i rogi. Chodziło o to, by ograniczyć im możliwość ruchu, ułatwiając tym samym zadanie ukuli.
Ten zaś zjawił się nagle w całej swej okazałości – pozbawiony przepaski wokół bioder, koralowych ozdób i piór. Przez ramiona przełożone miał tylko cieniutkie skórzane paski, które krzyżowały mu się na piersiach, czoło do połowy wygolone a resztę pozostałych włosów ulizane do tylu jak przedwojenny aktor. I gdzie to szalone afro, o którym tyle czytałam? – pomyślałam przez chwilę. Otoczyli go starsi, posadzili na ziemi i zaczęli coś szeptać, jakby się modlili. Pochylili się nad nim, zupełnie zamykając mi dostęp do ukuli. Tego co się tam działo, mogę więc się tylko domyślać. Wzięli jednak dzbanek z mlekiem. Pewnie go nim oblali podczas rytualnych zaklęć. A może po prostu napoili, by ostatni raz jako dzieciak nabrał sił do skoku w dorosłość?
Ukuli znowu wyłonił się z kręgu i bez większych zapowiedzi brawurowo przebiegł po szóstce bawołów ustawionych jeden przy drugim. Powtórzył wyczyn, biegnąc po nich w druga stronę. A potem jeszcze raz. Okazało się, że był tak skoczny, że czterokrotnie obskoczył wszystkie zwierzęta. Kobiety coraz badziej piszczały, brzęcząc w podskokach i nawet mężczyźni zaczęli już krzyczeć, by dać wyraz swej radości.
Na polanie roznosiły się śpiewy a wszyscy rzucili się do tańca. Bydło się rozproszyło, goście też powoli zaczęli rozchodzić się już do chat. Zwinęliśmy się i my, pozwalając rodzinie cieszyć się z dorosłego syna. Podobno wieczorem organizuje się jeszcze inne tańce–hulance. Nazajutrz też – a nawet i dzień po… kto wie, czy nie zrodzi się z tego jakieś nowe wesele 😉
Kiedy opuszczaliśmy polanę, do naszego samochodu zajrzał jeden z barwnych uczestników całej tej uroczystości. W ręku trzymał jakiś badyl. Podobno pytał, czy byśmy go nie podrzucili w miejsce, gdzie Hamarowie nielegalnie biją się na kije. Behailu zdecydowanie odmówił. Szkoda. Nigdy nie widziałam takich walk…