Kambodża

banierka-kambodza

Do Kambodży przyjechaliśmy, żeby zobaczyć świątynie Angkoru – a zakochaliśmy się w rybackich, dryfujących wioskach i ludziach, którzy urzekli nas swoją życzliwością, gościnnością i prostotą.

Nie ma co dyskutować o urodzie świątyn, bo są przepiękne i każdemu natychmiast imponują swym ogromem. Kompleks Angkoru obejmuje powierzchnię ponad 400 km2 i niesposob jest nie zadziwić się już na sam fakt, że zajmuje tak rozległy obszar. My niestety, podobnie jak cała reszta odkrywców, którzy dopuścili się jego zdobycia, nie mogliśmy zobaczyć wszystkiego. Zwłaszcza, że mieliśmy do dyspozycji zaledwie 4 dni. Faktem jest jednak, że każda kolejna świątynia, którą widzieliśmy była inna od poprzedniej i na swój sposób piękna. Jedne epatowały dostojeństwem i bogactwem, inne poruszały roślinnością, która wrosła w stare już mury. Byly tez takie, którym drzewa wbijały swe konary niczym macki w omszałe konstrukcje, stając się tym samym ich nieodzowną częścią. Z każdą wiązała się jakaś buddyjska opowieść, każda poświęcona była jakiejś postaci czy wydarzeniu.

i

j

m

w

Do Siem Reap dotarliśmy dokładnie w dzień obchodów Visaka Bucha, który jest jednym z najważniejszych dla buddystów dni w roku. Upamiętnia on zarazem narodziny, oświecenie i śmierć samego Buddy. Jest to święto ruchome, które wypada w majową księżycową pełnię. Ten astralny fakt uznaje się również za symbol przemian kalendarzowo-pogodowych i okazję do pożegnania suchej, bezpłodnej pory. Siem Reap wypełnione było wtedy setkami pomarańczowych mnichów, przy świątyniach odbywały się uroczyste fety z poczęstunkiem, koncertami i tańcami a ostatniego dnia nawet zamknięto ulice miasta, by mali, bosi mnisi mogli przespacerować w procesji z zapalonymi świecami w dłoniach.

q

19-copie

r

t

Po eksploracji świątyń i obchodach Visaka Bucha, spędziliśmy jeden dzień w dryfujących na jeziorze Tonle Sap (oddalonym kilkadziesiąt kilometrów od Siem Reap) wioskach rybackich. By się do nich dostać, musieliśmy przebrnąć przez wąskie koryto rzeczne, które po wielomiesięcznej porze suchej, nie było naszym największym sprzymierzeńcem. W  przeprawie pomagał nam na szczęście sześcioletni kambodżański chłopiec, który stojąc czujnie na rufie, długą tyką odpychał łódkę, kiedy tylko motor klinował się w mulistych glonach. Niebo było sine a chmury coraz dosadniej przypominały, że my sami kilka dni wcześniej radośnie witaliśmy porę deszczową. Niemal dosłownie zapowiadały rzęsistą ulewę, którą poprzedziła dość ostra wichura. Już w momencie, gdy dotarliśmy na miejsce, zastaliśmy apokaliptyczny obraz ciężkiego nieba i rybaków na łodziach, w panice zwijających sieci.

tonle sap lake

Kiedy tylko zaczęło padać, skierowaliśmy się do pływającego supermarketu. W planach mieliśmy już popłyniecie do dryfującej szkoły, więc chcieliśmy dzieciom zostawić coś przydatnego. Wiedzieliśmy też, że większość rybackich rodzin posyła tam swoje pociechy nie tylko po to, by się czegoś nauczyły (wszak, by zostać rybakiem, nie trzeba znać literek), ale przede wszystkim, by mogły zjeść przynajmniej 1 darmowy, ciepły posiłek dziennie… W efekcie dziesięć kilogramów ryżu, trzydzieści zupek chińskich i cały tuzin zeszytów natychmiast wylądowały na naszych ugiętych barkach.

v

zz

o

W szkole spowodowaliśmy spory rozgardiasz. Dzieciaki uradowane zupkami, zjadały je niemal natychmiast, na sucho. Każdy chciał się z nami bawić, pochwalić papierowym samolocikiem, który sam wykonał czy pokazać, że niewiele mu jeszcze brakuje, by chodzić w butach pana profesora. Byliśmy najpewniej największą atrakcją dnia. A i my mieliśmy niezła frajdę, grając z dziewczynami w gumę czy kopiąc piłę z chłopakami, oczywiście uważając przy tym, by nie wypadła za burtę…

a

x

g

W pływającej restauracji, będącej jednocześnie hodowlą krokodyli, zjedliśmy lekki obiad. Trochę przygnębil nas fakt, że ci żyjący w dryfujących wioskach, niezmiernie pracowici ludzie, skazani są na trudne życie, pozbawieni jakichkolwiek wygód i zdani jedynie na codzienne połowy. Zewnętrzny świat i jakakolwiek inna forma zarobku czy rozwoju wydają się być dla nich abstrakcją. Dopiero później, w Pnom Penh, trochę zmienimy zdanie, kiedy to spotkamy młodą dziewczynę, Sikę, wysłaną do metropolii z tej właśnie pływającej wsi, by w dużym mieście zarobiła na utrzymanie całej swojej rodziny. Niestety jedyną pracą, jaką mógł jej zaproponować rynek, okazała się być stanowiskiem w jednym z „girly barów”, gdzie sprzedawała swe usługi zagranicznym turystom. Ten smutny fakt dowodzi trochę temu, jak desperacko ludzie z Tonle Sap szukają lepszego bytu, jak bardzo potrzebują pomocy, ale też nie rozumieją, jak wielkie znaczenie w rozwoju ma odpowiednie wykształcenie. Mała nadzieja w tym, że szansę ma to najmłodsze pokolenie, które być może, przyciągnięte ciepłym obiadem w szkole, zdobędzie choćby najniższy poziom edukacji, pozwalający na lepszy start w wielkim świecie…

c

Nasz kilkudniowy pobyt w Siem Reap wieńczy historia jednego człowieka, który towarzyszył nam podczas całej tej naszej kambodżańskiej przygody i, który z pewnością zasługuje na to, by poświęcić mu dłuższą opowieść.

Jak pewnie się domyślacie, na przestrzeni ponad 400 km2, niesposob przemieszczać się z miejsca na miejsce pieszo. Owszem, można wypożyczyć rower, ale chyba najwygodniej jest wynająć po prostu tuktuka wraz z kierowcą, który najlepiej wie, którędy jechać i które świątynie szczególnie warto dotknąć i odwiedzić.

Nasz tuktukarz nazywał się Mister Krim i nie znał ani jednego angielskiego słowa. W hotelu wyjaśniono nam, że kierowcy nie mają prawa znać języków obcych, bo mogliby się wycwanić i zmyślać turystom historię świątyń – a to przecież jest zadanie kształconych przewodników. Nie wiem, ile było w tym prawdy, ale zaufaliśmy wtedy portierowi. Pan Krim w każdym razie zawsze, jak chciał nam coś powiedzieć, uśmiechał się tylko szeroko, wymachując rękami we wszystkie strony, a potem sobie przytakiwał – jakby sam siebie zapewniał, że świetnie mu to machanie wychodzi. Doprawdy, nie mam pojęcia jak, ale rozumieliśmy się doskonale, zwłaszcza kiedy częstował nas mango, orzeszkami czy wodą, której my, weterani azjatyckiej dżungli, kompletnie zapomnieliśmy ze sobą zabrać. Mister Krim był the best.

Wiedzieliśmy też, że w Kambodży, jak w wielu azjatyckich krajach, udzielanie napiwków jest ogólnie przyjętą powinnością. My oczywiście po wszystkich poczęstunkach i gestykulacjach Krima, nie mogliśmy zostawić bez grosza i jego. Daliśmy mu 5 dolarów. Krim spojrzał na nie pytającym wzrokiem i jakby przestał przytakiwać. „Za mało?” przeleciało mi przez głowę. No jasne, przecież on nawet nie odkupi tego, czym nas poobdzielal… Trudno, spuściliśmy pokornie głowy i postanowiliśmy zostawić mu 2 razy więcej następnego dnia.

Nazajutrz Mister Krim pojawił się przed czasem i – w gajerku. Nie byłam pewna, czy jego ówczesne wymachiwania znaczyły, że „niestety dziś z nami nie pojedzie”, bo wyskoczył mu ślub czy pogrzeb – ale on przytakiwał stałe uśmiechnięty na swoje gesty, prowadząc nas do tuktuka.

Po całym dniu, podobnie obfitym w poczęstunki, co poprzedni, postanowiliśmy zagadać pana portiera, zapytując, czy aby wszystko jest ok i czy na pewno nic się Krimowi stało, że się tak ostatnio stroi… Otóż okazało się, że napiwek jakim go uraczyliśmy, pozwoli mu wyżywić całą rodzinę przez co najmniej 2 tygodnie – postanowił więc stanąć do zadania profesjonalnie i zagrał stuprocentowego kamerdynera w surducie i pantoflach. Mało tego – w przeddzień naszego wyjazdu, Krim oznajmił nam przez pana z hotelu, że on za pieniądze, które od nas dostał, swojej rodziny żywić nie będzie. On zorganizuje imprezę, taką dla całej wioski i chciałby nas na nią serdecznie zaprosić.

z

Chyba żadnej ze świątyń Angkoru nie zapamiętałam dokładnie, ale uroczystość u Krima pamiętam w detalach. Zebrali się jego sąsiedzi, sąsiadki – z dziećmi i psami. Wszyscy machali i przytakiwali zupełnie jak Krim, bo nikt nie znał angielskiego. Niektórzy zaprowadzili nas nawet do własnych domów, pokazywali stare fotografie swoich dum: dzieci, dziadków, żon… W tym czasie Krim oskubał z piór niewielką kurę, wytaplal ją w kałuży i wraz z grzebieniem wrzucił do kotła z posoloną woda, trawą cytrynową i całą toną pietruszki. Kocioł zawiesił nad ogniskiem i przyniósł sześć zgrzewek podejrzanie ciepłego piwa. Ktoś inny zaserwował suszone mięso, niewiadomego pochodzenia, ale na pewno bardzo dobre, bo obsiadło go już spore stado much. Ktoś inny pokroił marchewkę i sypnął na nią garść gruboziarnistej soli. Były i cukierki, i lody nie wiadomo skąd. Atmosfera stała się tak przyjacielska, że złapaliśmy się na tym, że jak reszta dogadywaliśmy się już tylko przez oburęczne wymachiwanie. Krim natomiast, chłepcząc raz po raz cieplutkie piwko, zaczął się już zamaszyście chwiać na swoim stołku a przytakiwanie sobie samemu coraz mniej było mu wyraźne.

Biba się skończyła, wszyscy się rozeszli a my dopiero wtedy zdaliśmy sobie sprawę, że byliśmy 30 km od hotelu i desperacko potrzebowaliśmy tuktuka. Mister Krim zaczął już podchrapywac i bełkotać coś po khmersku. I może spędzilibyśmy tę noc u niego, gdyby nie fakt, że z samego rana czekała na nas łódka do Batambang, na która mięliśmy już bilety.

Na hasło « hotel », Mister Krim zerwał się na równe nogi, wsiadł na motor, trabnal 3 razy, pomachał niepewnie i na koniec luźno przytaknął. Chyba chciał, żebyśmy wskoczyli na tyły. Sąsiad siłą próbował go z siodła zwalić, ale Krim się nie ugiął. Jeszcze raz wskazał ręka tylne siedzenie i poklepał je dwukrotnie, darując już sobie przytakiwanie. Droga do hotelu to największy slalom, jaki odbyłam w życiu. I nie wiem, czy to ta kura z grzebykiem, lody, ciepłe piwo czy właśnie ta kręta jazda była powodem, ale obydwoje noc spędziliśmy tuląc się do muszli i zwracając łaskawe dary Krima.

s

Z żalem opuszczaliśmy to miejsce, świadomi że najprawdopodobniej nigdy już Krim nie zatrąbi nam rano pod oknem, żeby nas powiadomić, że jest gotowy na całodzienne podboje, że nie spotkamy jego wesołych sąsiadów, dzieciaków z pływającej szkoły czy tych pogubionych w świątynnych ruinach.

Lokalną łódką przedzieraliśmy się juz do Batambang, obserwując po drodze życie ludzi mieszkających po obu stronach rzeki Sangker. Wyruszyliśmy bardzo wcześnie, więc widzieliśmy tych, którzy dopiero co wstali i właśnie w rzece zażywali porannej kąpieli, w obiad jak nabierali z niej wody do garnków, żeby ugotować zupę, wieczorem jak myli zęby przed spaniem i płukali nią usta. Nawet kiedy w jednej z postawionej na palach chacie, ktoś udostępnił nam toaletę, zobaczyliśmy, że była to po prostu dziura w podłodze, która prowadziła prosto do rzeki. Wszystko, czym zyli, pochodzilo z Sangkeru.

f

e

d

n

Na pokładzie byliśmy jedynymi Europejczykami, otoczeni rybakami z torbami pełnymi darów wodnych i ciągnących je do miasta z nadzieją, że je tam sprzedadzą; matkami z dziećmi, wędrującymi na zakupy czy do rodziny; była nawet jedna wesoła Khmerka o czerwonym i wyszczerbionym od betelu uśmiechu, nad wyraz rozrywkowa. Cały czas zaczepiała innych i przez ten uśmiech miałam wrażenie, że stale się z czegoś nabija. Tego dnia dodatkowo trafiła jej się nie lada gratka: podczas, gdy zabawiała całą rybacką ekipę, nie wiadomo skąd, prosto w jej ramiona wskoczyła półmetrowa, gruba ryba z wielkim, sumiastym wąsem. Ten nieświadomy sowity połów wywołał u niej uśmiech jeszcze szerszy i jeszcze szczerbatszy. Po dwóch godzinach, kiedy to stale dumna z potencjalnego posiłku, który sam zgłosił się jej do zjedzenia, postanowiła pokazać go z pyska każdemu z pasażerów tej niewielkiej łodzi. W momencie, kiedy przyszła moja kolej do podziwiania, ta rzeczna kreaturą po prostu fiknęła 3 razy ogonem, wyrwała się dumnej babie z objęć i najzwyczajniej w świecie wskoczyła z powrotem do wody. Jeszcze kwadrans potem kobieta desperacko wpatrzona w karmelowy nurt rzeki oczekiwała cudownego powrotu zaginionej ryby i już do samego Battambang nie usiechnela się ani razu. Naszą podróż, z racji obniżonego po długich suszach poziomu wody w rzece, przedłużyła się o całe 6 godzin i nawet trochę się już obawialiśmy, że nie przyjmą nas do hotelu, bo zapowiadało się że dotrzemy do niego bardzo późno. W Battambang spędziliśmy krótką noc, by o świcie ruszyć lokalnym autobusem do stolicy Kambodży, Pnom Penh, w której też nie myśleliśmy zatrzymywać się na długo – a potem dalej, do Ho Chi Minh. Naszym celem odkąd tylko pożegnaliśmy się z Krimem, było bowiem przekroczenie granicy z Wietnamem, by dotrzeć do Sajgonu, kolejnego kardynalnego punktu naszej wędrówki…

tonle sap lake

« z 2 »