Do Ekwadoru przybyliśmy w jednym tylko celu: aby spotkać i pomieszkać z plemieniem Huaoranow, zamieszkującym amazońskie lasy. Zależało nam na tym, żeby nie zatrzymywać się w jakimś turystycznym skansenie, ale u „prawdziwej” plemiennej rodziny, żyjącej głęboko w dżungli.
Nasza ekwadorska wyprawa rozpoczęła się w Quito, położonej na wyskosci 2800 m n. p. m. stolicy kraju. Z reguły szerokim łukiem omijamy duże miasta, ale to miało w sobie coś rodzinnego i bliskiego. Podobno w XVI wieku hiszpańscy konkwistadorzy zrównali z ziemia „barbarzyńskie” miasto Inkow i wznieśli na nim typowo europejskie budowle – kościoły, pałace… Architektura bardzo przypominała nam tą polska, zwłaszcza wąskie uliczki i niskie kamienice na starowce były jakby żywcem wyciągnięte z naszych krakowskich zaułków. Bardzo szybko dowiedzieliśmy się, że te dwa miasta zostały niemal równocześnie (i jako pierwsze w historii) wpisane na listę światowego dziedzictwa kulturowego UNESCO – a 30 lat później Quito i Krakow ogłoszono nawet „honorowymi miastami bliźniaczymi”.
W Quito znaleźliśmy przyczółek w bardzo przyjaznym hostelu Auberge Inn, którego właściciel, Jean-Luc, okazał się być Szwajcarem i chyba nieczęsto miewał okazję prowadzic konwersacje po francusku, bo przywitał nas nad wyraz radosnie. Wieczorem zaprosił nawet na degustację regionalnych trunków i chyba właśnie wtedy stwierdzilismy, ze swietnie sie dogadujemy. Niejedna noc spędziliśmy w tym uroczym hoteliku, sącząc wieczorami zimne piwo i rozprawiając o ekwadorskiej polityce, o trendach muzycznych kraju, regionalnych instrumentach, o zagrożonej kulturze plemiennej czy o niepewnych czasach pełnych napadow i rabunków z bronią w ręku, które dzięki Bogu minely i zostały dla Jean-Luca juz tylko przedmiotem do opowiadania kwiecistych historii.
Z Quito ruszyliśmy autobusem, żeby przebić się przez Andy i dotrzeć do Coci. Ta kilkunastogodzinna podróż wydawała się trwać całą wieczność. Spiralne serpentyny rzucały nami z jednego końca autobusu na drugi. Nim dotarliśmy do celu, byliśmy już porządnie „wytrzepani” a ja jak mantrę powtarzałam jedną tylko frazę: „Ave aviomarin” 😉
Coca to miasto – brama wjazdowa do amazońskiej dżungli. Poza kilkoma hotelikami, targiem i jadłodajnia uliczną w tym mieście nie ma nic godnego szczególnej uwagi. Tutaj jednak czekała już na nas rodzina Omaca: Conan i Sam, którzy przypłynęli po nas, zabierając przy okazji córki z dziećmi i sąsiadów.
Nazajutrz przebyliśmy kolejną długa podróż w glab dzungli. Tym razem plynelismy wąska łódeczka motorową, z której przez 12 godzin, coraz to bardziej oddalajac sie od cywilizacji, podziwialiśmy małpy z dzikim wrzaskiem migrujace z jednych drzew na kolejne, z gęsia skórką wypatrywaliśmy kaimanow przyczajonych na piasku, które na nasz widok szybkim pędem wskakiwały do wody i jakby płynęły w naszym kierunku czy też nabijaliśmy się z małych rzecznych żółwi, które wygrzewały się spokojnie na kamieniach a my zmąciwszy ich spokój zmuszaliśmy je do desperackich skoków z pluskiem do wody. Spedzilismy 12 godzin w małej, ciasnej łódeczce: 7 osób na pokładzie jedna przyklejona do drugiej, w towarzystwie dosc imponujacego zwierzynca: tresowanej małpki, pstrokatej papugi a potem nawet wielkiego żółwia lądowego, którego udało się nam po drodze złapać i oswoic. Temu ostatniemu nadaliśmy już nawet imię, upletliśmy koszyczek z wici i zaczelismy sie zastanawiac, czy taki zolw potrzebuje paszportu, zeby sie przedostac do Europy… zupełnie nieświadomi, że gościnna huaoranska rodzina, w odpowiedzi na nasze dywagacje, poda nam go nazajutrz z cebulą na kolację.
Do celu dobiliśmy o zmroku. Cevicha, ojciec rodziny, którego nazywano również Papi, jest najwyraźniej najważniejszą osobą w towarzystwie. To on pokaże nam SWÓJ dom. Dom, który konstruował lata całe. Przez pół drogi opowiadał nam już o palach, które własnoręcznie przeciągał z dżungli, o dziurach, które wykopał pod fasady. Było jasne, że ten dom to jego duma. Już niemal wyobrażaliśmy sobie, ile ma pokoi, jaka będzie kuchnia i jakiego koloru kafelki wybrał do łazienki. „MI CASA!” krzyczał dumny Cevicha, przedzierajac sie przez pnacza i wskazując na… pochyloną wiatę zbudowaną z szesciu chudych pali, spadzistego dachu i – zupełnie pozbawioną ścian. A więc to tak wyglądają domy w Amazonii…
Natychmiast rozbiliśmy namiot pod chudą strzechą, na niewysokim podeście, który uchronić miał nas w nocy przed pełznącymi wężami czy drepczącymi insektami. Być może nawet ten dziesieciocentymetrowy podest uratował nas przed atakiem pumy, której ślady odkryliśmy o świcie parę kroków dalej 😛 ?
Powietrze w dżungli było gęste i ciężkie – zapachy nieznanych nam dotąd drzew i krzewów mieszały się z odorem, zmęczonych wielogodzinną podróżą w pełnym słońcu, bananów. Papi widać robił, co mógł by uczynić swój dom jak najbardziej przewiewnym, ale tropikalny klimat i brak jakiegokolwiek przepływu powietrza sprawiały, że nie pomogło nawet całkowite pozbawienie go ścian.
Niewiele nieba widzieliśmy w głębokiej Amazonii. Było ono zazwyczaj szczelnie zakryte koronami drzew wieńczącymi smukłe, wielometrowe pnie. Niektóre z nich zresztą były bardzo imponujące – splątane konary sięgające samego czubka stały się dla Huaoranow niezłym wspinaczkowym wyzwaniem. Conan, syn Cevichy aby udowodnić, że tradycja Huao żywa jest i w jego rodzinie, zwinnie wgramolił się na średniej wysokości drzewo a potem nawet nam z niego pomachał.
Dni płynęły nam wolno i leniwie. Niemal codziennie gubiliśmy się w lesie z Cevicha, ktory objaśnial nam dokładnie działanie leczniczych czy trujących roślin, pokazywał drzewa, które dają mleko, takie z których robi się klej czy, które nadają się na robienie kapeluszy. Za każdym razem jednak zauważywszy jakieś niespotykane zioło czy kosmicznego grzybka, podekscytowany zmieniał trase, ktorą wczesniej podązalismy, nie zastanawiając się zupelnie, że nie bylismy w jakims lasku w Borach Tucholskich, tylko w dzungli i nielatwo nam bedzie znalezc jej brzeg. Do tego na pytanie o kierunek do domu, Cevicha drapał się tylko strapiony po głowie, twierdząc że „pozniej się o tym pomyśli”. Denerwowalo mnie to bardzo i juz myslalam, że Papi jest niespełna rozumu. Bylam przekonana, ze zaraz zginiemy pożarci najpewniej przez pumy, anakondę a może i guźca a on chce przekładać myślenie na potem. Fakt faktem doprowadził nas wreszcie bezpiecznie do domu i każdego kolejnego dnia coraz ufniej gubiłam się juz z Cevicha w lesie.
Nie zdawałam sobie wcześniej sprawy, że las deszczowy, w którym żyją Huaorani dostarcza im tak wiele dóbr – począwszy od alimentarnych, przez materiały na ubrania, na surowcach niezbędnych do konstrukcji „domów” skończywszy. Cevicha natomiast był jakby jego nieodzowną częścią: znał nie tylko każdy kamień, liść i drzewo, ale rozpoznawał ptaki po ich śpiewie – mało tego: umiał je przywoływać i z nimi rozmawiać. Możecie mi wierzyć lub nie, ale raz udało mu się nawet przygwizdac całkiem imponujące stadko tukanów.
Wieczory spędzaliśmy wokół ogniska. Czasem w ciszy, przysłuchując się tylko odgłosom lasu a czasem pieśniom komponowanym na poczekaniu przez Ceviche. Niemal każdego dnia wymyślał jedną piosenkę – a to o ropuchach w czarne kropki, a to o odlatującym metalowym ptaku… i wiem, nie znam języka Huaoranow, ale mimo iz piesni byly bardzo nastrojowe, mogłabym przysiądz, że za każdym razem Papi wykonywał jeden i ten sam utwór.
Za dnia łowiliśmy piranie w słodkiej lagunie znajdującej się tuż za chatą Cevichy, pomagaliśmy Conanowi w obieraniu marchewek i gotowaniu rosołu, z dzieciakami bawiliśmy się w szkołę (bardzo były zadowolone z kredek i zeszytów, które im przywieźliśmy), z Papim ciosaliśmy dzidy, które miały mu posłużyć w polowaniu na kaimany czy testowaliśmy działanie jego dmuchawek… Czas w Amazonii zleciał nam niespostrzeżenie szybko. Nim się obejrzałam, siedziałam już w wąskiej metalowej łódeczce gotowa do powrotu. Tylko już trochę inaczej spoglądałam na wiatę, której czubek sterczal miedzy drzewami. Teraz juz bardziej rozumiałam, skąd ta duma Cevichy: wszak dla mnie samej ten pochylony stelaz w ciagu kilku dni stał się po prostu domem.
Droga powrotna zapowiadała się być spokojna – słońce nie paliło za bardzo a trasa była nam już znana. Mijaliśmy jak wcześniej śmieszne pluskające żółwie, widzieliśmy małpy i kaimany, ale… kiedy tylko dojrzeliśmy małą uśmiechniętą główkę wystającą z mętnej rzecznej wody i oddającą się zupełnie jej nurtowi, natychmiast zmieniliśmy zdanie. Jedyne, co było spokojne w tym całym powrocie, to ten uśmiechnięty leniwiec, którego wtedy wyłowiliśmy. Biedak najprawdopodobniej wygrzewał się słodko na drzewie i zasnąwszy wpadł prosto do wody – i wlasnie wtedy go dostrzeglismy i uratowaliśmy :). Oczywiście ten wyluzowany kolega nie towarzyszył nam do samego powrotu do Coci – po historii z żółwiem nie mięliśmy już ochoty narażać żadnego amazońskiego istnienia na to, że skonczy w naszej menażce. Odstawilismy go więc gdzieś przy brzegu, ale za to w towarzystwie caaałej masy soczystych liści.
Potem podróż uprzykrzyła nam siarczysta ulewa, która posyłała deszczowe krople z taką siłą i impetem, że czułam się jakby ktoś wbijał mi ją szpilkami po całym ciele. Byłam przekonana, że po takim czterogodzinnym deszczu bez problemu moglabym zostac fakirem. Wiadrami bez przerwy wylewaliśmy wodę, która dostawała się na pokład łódki a jej poziom mimo to stale rósł. Ból, chłód, strach o aparat i inne sprzęty zmusił nas do przenocowania gdzieś po drodze. Padło na niewidomego wuja Cevichy, który wydzierżawił nam błotnisty kwadrat pod namiot na własnym podwórku.
Do Coci wróciliśmy nazajutrz, pełni wrażeń i zmeczeni. Conan i Cevicha wybrali sie jeszcze z nami na wieczorny spacer po miescie, gdzie przy zapiekanych platanach podsumowaliśmy trochę tę cała amazonska przygodę. Dzięki niej zrozumieliśmy, jak ważne są dla Huaoranow lasy deszczowe. „Abundancia” – to słowo niejednokrotnie przewinęło się w naszej dyskusji. „Żywicielka” – dżungla jest dla nich podstawowym warunkiem do życia. Niestety, w zderzeniu z ogromnymi rafineriami naftowymi, które zajmują coraz to większe tereny w głębi lasu, niszcząc tym samym jego ekosystem, Huaorani pozostają bezsilni. Abundancia, czyli dla Huaoranow wartość absolutna, okazuje się stale być w zagrożeniu…