Co rano ponad pół miliona buddyjskich mnichów wychodzi na ulice birmańskich miast, by zbierać jałmużnę. Boso, owinięci jedynie w rubinowe kaszaje i z misami żebraczymi pod pachą. Od kiedy wstąpili do klasztoru, oprócz żyletki, którą codziennie golą sobie głowy, to właśnie mnisia szata i misa stanowią cały ich dobytek.
Każdy dorosły Birmańczyk był w zakonie przynajmniej dwa razy: po raz pierwszy między 7 a 13 rokiem życia (jako nowicjusz), a następnie po osiągnieciu wieku 20 lat (już jako regularny mnich). Wielu z nich zostaje tam do końca życia. Przekrój społeczny rodzin, z których pochodzą mnisi, jest bardzo duży. Najmłodsi, którzy zostają w klasztorze na przynajmniej kilka lat, bardzo często pochodzą z ubogich wiosek. Dla rodziców to jedyna możliwość, aby ich dzieci otrzymały solidne wykształcenie, prowadziły odpowiedni tryb życia i cieszyły się wysokim statusem społecznym.
Pozycja społeczna mnichów jest zdecydowanie wyższa niż świeckich wyznawców Therewady (wyznawana w Birmie odmiana buddyzmu, uznawana za najbardziej ortodoksyjną). Dzięki zdobytej w klasztorze wiedzy stają się dla ludzi mediatorami, służą poradą, leczą i błogosławią. Podczas wspólnych posiłków – z okazji świąt czy festynów – sadzani są na odpowiednim podwyższeniu, a w restauracjach kelner serwuje im posiłek ze specjalnym ukłonem, niemal zgięty wpół, żeby przypadkiem nie przewyższyć (i to dosłownie!) żadnego z mnisich gości. Podobno kiedyś nie wolno było nawet nadepnąć na ich cień, a przedstawicielka płci pięknej nie miała prawa dotknąć żadnego z nich.
Jak zostać mnichem? Nic prostszego. Wystarczy mieć więcej niż 7 lat i uzyskać zgodę rodziców lub współmałżonka. Nie trzeba nawet zdawać żadnych egzaminów. Należy jednak pamiętać, że droga buddyjskiego mnicha nie jest usłana różami. Podczas gdy nowicjusze (samanera) zobowiązani są przestrzegać 7 podstawowych zasad, przed regularnymi mnichami (hpongyi) stawia się ich aż 227. Nie znaczy to jednak, że nowicjuszom żyje się łatwo. Na co dzień zmagać się muszą z wieloma niedogodnościami: śpią na gołej ziemi a poduszkę zastępuje im często… kawałek drewna, który wkładają sobie pod głowę. O czwartej nad ranem pobudka, potem lodowaty prysznic w deszczowej wodzie, następnie długie godziny żebrania o żywność i środki czystości, aż w końcu ostatni posiłek, który powinien zostać spożyty (i to obowiązkowo!) przed południem, gdyż pełny żołądek rozprasza przy późniejszych rozważaniach modlitewnych. Popołudnie mija mnichom na studiowaniu pisma (Pali), pracach przy obejściu: zamiataniu, szorowaniu podłóg, dźwiganiu pustaków do budującej się akurat kuchni czy dormitoria, mieleniu żwiru albo kopaniu fundamentów. Wszyscy mają ręce pełne roboty. Nawet ci najmłodsi, zaledwie kilkuletni mnisi, mają co robić.
To wcale nie oznacza, że mnisi nie mają czasu wolnego. Ten jednak należy im się dopiero wieczorem. Najmłodsi mogą wtedy oddawać się zabawom; grać w piłkę, karty a nawet gry wideo. Wtedy wyglądają prawie tak samo jak inne birmańskie dzieci. „Prawie”, bo zawsze odróżniać ich będzie obowiązkowa mnisia garderoba, składającą się 3 części: spodniej, ściągniętej w pasie i zakrywającej nogi, zewnętrznej, którą przerzuca się przez lewe ramię (o ile pozostaje się w klasztornych murach, a przez obydwa, gdy wychodzi się na ulicę) i płaszcza, który zakłada się jedynie w czasie podróży. Męski strój ma kolor bordowy lub szafranowy, kobiecy – biały albo bladoróżowy.
Mniszki nie mają jednak takich przywilejów jak ich koledzy po fachu: zbierają dary jedynie dwa razy w tygodniu, zajmują się głównie uprawą i gotowaniem. Poza tym jest ich stosunkowo niewiele. Podczas gdy szacuje się, że w birmańskich klasztorach żyje ponad pół miliona mnichów, mniszek jest zaledwie dwa i pół tysiąca.
Ta wielka rzesza wyedukowanych mężczyzn nie ucieka od udziału w debacie politycznej. W 2007 r. mnisi zainicjowali pokojowe marsze, mające na celu obalenie dyktatorskich rządów żołnierskiej junty i uwolnienie więźniów politycznych (w tym laureatki nagrody Nobla Aung San Suu Kyi). Wystąpienia te pośrednio przyczyniły się do późniejszego obalenia autorytarnego rządu, a na cześć ich organizatorów (w nawiązaniu do barwy noszonych przez mnichów szat) nadano im nazwę Szafranowej Rewolucji.
Niestety, każda, nawet najbardziej pokojowa religia, jest narażona na manipulacje. Wiele kontrowersji wywołuje dzis niechlubny udział mnichów w konflikcie etnicznym, który rozpętał się w stanie Rakhine w latach 90 a swoje ujście znalazł w 2012 roku. Jego zarzewiem stała się sytuacja, która zaszła w Mandalay. Muzułmański jubiler (pochodzący z przybyłej przed wiekami najprawdopodobniej z Bangladeszu grupy Rohingya) wdał się tam w spór ze swym buddyjskim klientem – w sprawie złotej szpilki. Spora grupa buddystów spaliła w odwecie sklep z biżuterią a wieczorem – czwórka czczących Allaha mężczyzn z wściekłością zrzuciła z roweru, niezwiązanego nota bene z atakiem na butik, buddyjskiego mnicha: oblała go benzyną i spaliła żywcem w pobliskim meczecie. Odtąd tysiące mnichów przy wsparciu społeczności buddyjskiej (i milczącym przyzwoleniu rządu) brały czynny udział w brutalnym paleniu domów, meczetów, sklepów a nawet szkół i sierocińców należących do ludności muzułmańskiej. Kolejnych incydentów prowokujących krwawe odwety w całym kraju było więcej, w ich efekcie zginęło 600 osób a prawie 150 000 opuściło swe domostwa.
Napięta sytuacja trwa zresztą do dziś a skupieni wokół skrajnie nacjonalstycznej (niektórzy nawet twierdzą, że neonazistowskiej) i antymuzułmańskiej, założonej i kierowanej przez mnicha Ashina Wirathu organizacji Ma Ba Tha, wzywają do izolacji muzułmanów, powołując się na spójność i jednolitość narodu birmańskiego i pielęgnację buddyjskich tradycji. Rohingya uznawane jest dziś przez ONZ za jedną z najbardziej prześladowanych i dyskryminowanych grup etnicznych na świecie.