Birmańskie świątynie przywołują najczęściej na myśl Bagan, złotą pagodę w Yangonie czy Mahamuni w Mandalay. Założę się, że mało kto pomyśli o Mrauk U, dawnej stolicy królestwa Rakhine (albo Arakan). Mimo tego, że jest ono kompleksem archeologicznym mogącym się szczycić ponad setką imponujących świątyń, przy dobrych wiatrach odwiedza je zaledwie 5000 turystów rocznie.
Dlaczego? Zrozumieliśmy to, kiedy wsiedliśmy do przepełnionego autobusu ze świadomością, że spędzimy w nim 24 godziny – bo właśnie tak długo jedzie się z Mandalay do Mrauk U. Miasta te dzieli zaledwie 600 km, jednak stan dróg i fakt, że większość z nich jest (najczęściej wskutek decyzji rządu) nieprzejezdna, znacznie wydłuża ten dystans. Dostaliśmy jednak – zupełnie jak w samolocie – jednorazową szczoteczkę do zębów, mini-pastę i kanapki na drogę. Na początku zapowiadało się nawet wesoło. Ubrana w piękną czerwoną suknię pani chwyciła ostentacyjnie za mikrofon podłączony z przodu, przy kierowcy i śpiewną birmańszczyzną wygłosiła jakąś pietnastominutową mowę. Ta zaś była melodyczna do tego stopnia, że gdy zakończyła ją opadająco, Tomek wstał i począł radośnie klaskać. Nikt niestety nie podchwycił jego entuzjastycznego aplauzu. Wszyscy pewnie wiedzieli już doskonale, że doba w busie to nie bułka z masłem.
Faktycznie, połamała nas trochę ta wyboista droga, ale muszę Was zapewnić, że Mrauk U bądź co bądź było tego warte. Mrauk U oznacza dosłownie małpie jajo. Legenda głosi, że przejeżdżający tędy król Aśoka, spotkawszy małpę, która ze związku z królem-pawiem urodziła 2 jaja, zadecydował że tak też będzie nazywać się miejsce spotkania. Mrauk U – Małpie Jajo. Nie pytajcie mnie o szczegóły. Po prostu tak było i już 😉 Miasto za czasów swojej świetności było jednym z najbogatszych azjatyckich metropolii. Przez całe 3 wieki cieszyło się wielkim dostatkiem – a zaczęło podupadać dopiero w XVIII w, nadszarpnięte wojnami, niegospodarnością władców – i dobite trzęsieniem ziemi w 1761 r. Ostatecznie podbił je jakiś birmański władca a Brytyjczycy po zwycięskiej wojnie z Birmą w 1826 przenieśli stolicę regionu do Sittwe. O Mrauk U trochę wtedy zapomniano.
Niektórzy mylnie twierdzą, że to miasto jest dawną fortecą. Otaczają je grube mury, bardzo przypominające te obronne, ale ich zadaniem była ochrona mieszkańców nie przed wrogim najeźdźcą, a jedynie przed srogimi wiatrami Arakanu. Świątynie rozsypane są na przestrzeni 45 km2, jednak te najważniejsze skupiają się zaledwie na 7 km2. Spokojnie można więc obejść je pieszo, podjechać wypożyczonym rowerem albo bryczką. Nam niestety przestała sprzyjać pogoda. Ciężkie niebo nachalnie zapowiadało rychłą ulewę. Aby uniknąć największego deszczu i dowiedzieć się czegoś więcej o pagodach i stupach, postanowiliśmy wynająć przewodnika. Ten zaś szybko znalazł szofera z napędzaną na korbę ciężarówką. Wszyscy troje wskoczyliśmy na krytą zieloną plandeką pakę i ruszyliśmy w drogę.
Zaczęliśmy od chyba najpiękniejszej, najdostojniejszej i najdalej na zachód położonej pagody zwanej Koe-thaung. Zadziwiły nas tam liczne stupy, które otaczają ją z zewnątrz. Podobno jest ich aż 108. Nazwa świątyni oznacza sanktuarium 90-ciu tysięcy posągów. Rzeczywiście cała wypełniona była rzeźbami przedstawiającymi Buddę. Były dosłownie wszędzie: wewnątrz i na podwórcu, w przejściach i komnatach. Ale czy było ich 90 tysięcy? Prawdę mówiąc, zgubiłam się przy pierwszej setce… Świątynię zbudował dumny syn króla Minibina, który koniecznie chciał przebić swego ojca, który z kolei wcześniej ufundował… sanktuarium 80-ciu tysięcy posągów, czyli pagodę Shitaung.
Ta zaś to prawdziwy kolos. Dzieli się na dwie części: modlitewną, ze złotym buddą i barwnym sufitem – i 95-ciometrowy tunel, wyłożony płaskorzeźbami przedstawiającymi codzienność Rakhinów. Można wśród nich podziwiać tancerzy, bokserów, hodowlane zwierzęta – a nawet akrobatów. Dzięki temu, że nie był narażony na działanie promieni słonecznych, rzeźby zachowały po dziś dzień swe jaskrawe kolory.
Kolejna pagoda, Htut Kanthein, z zewnątrz przypominała bardziej warowny bunkier niż świątynię. Wypełniona była statuetkami przedstawiającymi Oświeconego – ale też takimi, które reprezentowały zwykłych mieszkańców królestwa Arakanu. Wszystkie ukazywały charakterystyczne 64 tradycyjne fryzury regionu. Strome schody i tunele zaprowadziły nas do złotego Buddy, któremu towarzyszyła dwójka innych, trochę mniejszych, ale równie złotych. To w okolicy świątyni Htut Kanthein chyba najwyraźniej zobaczyliśmy jak prastare pagody i obiekty archeologiczne żyją w symbiozie z codziennością dzisiejszych Birmańczyków. Nie dziwi tu nikogo fakt, że jakiś dziadek wyprowadził krowy na teren pagody – bo akurat tam rośnie najsoczystsza trawa – ani grupka chłopców, zacięcie grająca pomiędzy stupami w chinlone, azjatycką odmianę bosego futbolu.
100 metrów dalej moglibyśmy przysiąc, że sterczała miniatura okazałej świątyni Htut Kanthein, ktorą zwiedzaliśmy przed momentem. Okazało się jednak, że bardziej prawdopodobne jest, że pagoda Laymetnha, którą mieliśmy przed sobą, to jej prototyp. Jest ona najstarszą świątynią całego kompleksu Mrauk U, postawiono ją już w 1430 r. Mieliśmy ją ominąć, bo jak tłumaczył przewodnik, popełniono wiele błędów przy jej renowacji i nie warto nawet wchodzić do środka. Jednak z wnętrza dobiegała muzyka, która bardzo nas zaintrygowała. Na pytanie, czy odbywają się tam jeszcze jakieś obrzędy, przewodnik odpowiedział przecząco. Postanowiliśmy na własne uszy przekonać się, co też dzieje się w jej wnętrzu. Przy jednym z posągów Buddy osadzonych w środku siedziała grupka młodych ludzi. Jeden z nich, z gitarą w ręku fałszywie wybijał jakieś rytmy a reszta wtórowała mu śpiewem. Kiedy nas spostrzegli, natychmiast zamilkli zawstydzeni. Ruszyliśmy więc dalej, pozwalając młodzieży kontynuować tę swoistą próbę.
Przedarliśmy się przez pola ryżowe do świątyń Andaw i Ratanabon. Podobno ta pierwsza przechowuje jeszcze, otrzymany w darze od rządów Sri Lanki, ząb samego Buddy. Zostaliśmy w niej na dłużej, chroniąc się przed deszczem pod sklepieniem świątyni. Obserwowaliśmy stamtąd chłopców, którzy za nic mieli wodę lejącą się z nieba i jakby nigdy nic grali w piłkę, między stupami przypominającymi wielkie dzwony.
Nie ucieszył się przewodnik, kiedy poprosiliśmy, by zaprowadził nas jeszcze do miejsca, gdzie możemy zobaczyć zachód słońca. Bolały go nogi a do tego spieszno mu było do żony. Tylko nam pokaż, w którą stronę, a my już trafimy – zapewnialiśmy go na pociechę. Zaprowadził nas jednak na wzgórek, z którego nie było widać dosłownie nic. Dachy z falistej blachy, jakąś fabrykę, to wszystko. To niemożliwe, żeby to stąd był najładniejszy widok. Na pewno to jest TO miejsce? – upewnialiśmy się kilkakrotnie a ja nie wiedziałam, w którą stronę skierować aparat, bo naprawdę nie miałam przed sobą żadnego ciekawego obiektu. Hmmm… jest jeszcze takie jedno wzgórze… dodał po kwadransie zaprzeczań. Ale teraz się tam nie można dostać. Jest pora deszczowa, to jest wysoko. Zarośnięte. Tam nikt nie chodzi. Miałam wrażenie, że Tomek chwyta go za kołnierz, wołając Idziemy!. Do zachodu słońca mieliśmy zaledwie 13 minut.
Biedny przewodnik chyba już zrozumiał, że nici z długiego romantycznego wieczoru z kobietą jego życia, machnął więc tylko ręką zrezygnowany. Przybyliśmy szybko do stóp pagody Haridaung. Znajdowała się na szczycie dość pokaźnej górki obrośniętej pokrzywami, zaroślami, czymś z kolcami a do tego pełnej krwiożerczych komarów. Mówiono nam, że dostęp do niej jest trudny, ale nie zdawałam sobie sprawy, że będzie trzeba torować sobie ścieżki maczetą. Nie zważając na rany i bąble, pędzeni czasem dobiliśmy na górę akurat, by zdążyć na niesamowity spektakl, w którym zachodzące słońce ogrzewało barwy ukrytych w chmurach świątyń, zielonych pagórków i jeziora Laksaykan. Wśród pagód rozpoznaliśmy te, które przed chwilą widzieliśmy z bliska 🙂
Wracając obserwowaliśmy jak miasto spokojnie szykuje się do snu. Wstąpiliśmy po raz ostatni do Happy Garden, knajpki, która przez całe 3 dni naszego pobytu w Mrauk U serwowała nam proste i smaczne dania – a nasz ulubiony kucharz, miłośnik przyprawiania zup i smażenia warzyw w woku, miał zaledwie 8 lat…
Nazajutrz, z samego rana, polecieliśmy tylko na wzgórze, by przy świątyni Schwetaung zobaczyć spektakularny wschód słońca i ruszyliśmy w dalszą drogę – tym razem statkiem, do oddalonego od Mrauk U o 80 km Sittwe.