Cała procesja przemierza podniebne himalajskie królestwo, dolinę Mustangu. Kobiety, dzieci, mężczyźni, starcy… tysiące osób w karkołomnych warunkach, zimą podążają z całym dobytkiem za swoim mistrzem. Dalajlama XIV, uciekłszy z Tybetu uznanego przez Chiny podległą sobie prowincją, znalazł swe schronienie w Indiach.
Wielu z idących za nim pielgrzymów ginie w drodze albo zaraz po przekroczeniu granicy z Nepalem. Konają w śniegu – czasami z zimna, często złapani i torturowani lub postrzeleni przez któregoś z żołnierzy stojących na straży chińskiej granicy. „Szczęśliwa” część dociera do celu, do Indii. Inni zmuszeni są zatrzymać się w drodze, szukając azylu w Nepalu.
Po latach opowiadają mi o tym szeptem, schowani w ciemnych pokojach obozów dla uchodźców, stale zalęknieni. Ci, którzy jeszcze mają w oczach trudy himalajskiej przeprawy, zakrywają twarze. Coraz bardziej komunistyczny pod swymi wpływami Nepal ugina się pod każdą zachcianką Wielkiego Sąsiada a Tybetańczycy stale obawiają się represji. Ich pokojowe wystąpienia z 2015 pod hasłem „Wyzwolić Tybet” zakończyły się pacyfikacją nepalskiej policji. Okupacja Chińczyków w samym Tybecie to ponad milionowa strata w tybetańskiej ludności. W efekcie nawet ołtarze z Dalajlamą ukrywają najczęściej głęboko w szafach.
To przede wszystkim młodzi, którzy urodzili się tu, na terenie obozu i zdołali zintergrować, poznać życie swoich rówieśników z Nepalu, pełni nadziei na lepszą przyszłość, otwarcie mówią o swojej trudnej sytuacji i konieczności zmian. Powrót do wolnego Tybetu także dla nich jest głównym celem, jawi się im on jednak jak utopijna wizja raju utraconego. Znają tylko codzienność nepalską. Jako uchodźcy jednak, stale nie mają prawa do pracy (z wyjątkiem lokalnych fabryk dywanów i rękodzieła), uzyskania odpowiedniego wykształcenia (ponad to podstawowe), posiadania znaczących dóbr (jak samochód czy ziemia), nie mówiąc już o zamieszkaniu na terenie innym niż to wyznaczone im przez państwo.
Pinky poznałam w Ulleri, na szlaku trekkingu wokół Annapurny. Sprzedawała ręcznie robioną biżuterię, naczynia i ozdoby. Długo rozmawiałyśmy, grzejąc się wieczorem przy ogniu w przybudówce teahouse’u, w którym mieliśmy spędzić noc. Listopadowe wieczory w Himalajach są bardzo chłodne (temperatury zbliżają się do zera) i jeśli tylko ma się szczęście i znajdzie nocleg z miejscem na palenisko, przy którym można się ogrzać przed snem, można tym samym mieć nadzieję, że pozna się kogoś z interesującą historią. Tak było i tego wieczoru. Pinky opowiedziała mi wtedy, że jest z obozu dla uchodźców pod Pokharą, ale wynajmuje mały pokoik w górach, żeby sprzedawać rękodzieła turystom, podczas gdy cała jej rodzina czeka i liczy na nią w obozie. Pinky musi ją utrzymać. Mąż w tym czasie zajmuje się siedmioletnim synem: zaprowadza go do szkoły, gotuje, pierze, opiekuje się rodzicami… Na pytanie, czemu to ona, nie John (jej mąż) pracuje na utrzymanie rodziny, Pinky odpowiada krótko: „Zrobilismy test. Ja w sprzedaży na trasie byłam skuteczniejsza”.
Po powrocie do Pokhary postanowiliśmy odwiedzić rodzinę Pinky w obozie Tashiling. Poznaliśmy Johna, spędziliśmy trochę czasu z jej rodziną: synem, rodzeństwem i rodzicami. 6 osób ściśniętych na 25 metrach kwadratowych, gdzie kuchnia wieczorem staje się sypialnią a za dnia miejsca siedzące są bardzo ograniczone. Wracaliśmy do nich codziennie. Za każdym razem, zapijając maślane krakersy słoną herbatą wzmocnioną czterema łyżkami jaczego masła, słuchaliśmy opowieści ludzi, którzy zakrywając niepewnie pomarszczone twarze, za wszelką cenę starają się zachować największą na świecie wartość – własną TOŻSAMOŚĆ…
Jeśli chcecie pomóc społeczności tybetańskiej na świecie, ale przede wszystkim wesprzeć ich autonomię na ich własnej ziemi, przyłączcie się koniecznie do akcji freetibet www.freetibet.org