Od rana było mi niedobrze. Głowa bolała tak, jakby jej zawartość nie mogła się już zmieścić w środku i usiłowała przecisnąć się na zewnątrz uszami. Stęchły zapach wilgoci w pozbawionym okien pokoiku wynajmowanej przez nas casy particulares dodatkowo przyprawiał o odruch wymiotny. Otworzyłam szeroko drzwi, żeby wpuścić odrobinę powietrza, ale to okazało się być jeszcze gorętsze i parniejsze. W samej piżamie wbiegłam na dach. Co prawda nie zaznałam tam orzeźwienia, ale to tam od 4 dni serwowano nam soczyste śniadania. Miałam nadzieję, że powodem mojego podłego stanu jest głód, który postanowiłam natychmiast zaspokoić. Z góry rozpościerał się widok na starą Hawanę: rozkopane ulice pięknie komponowały się z barwnymi, popękanymi fasadami budynków. Ktoś na dole akurat naprawiał stare auto, para młodych całowała się ukradkiem na progu a rykszarz siłował się, by zawrócić na bardzo wąskiej dróżce; sąsiadka z naprzeciwka, kiedy tylko zorientowała się, że ją obserwuję, pomachała mi wesoło. Była to moja ostatnia konfrontacja z Hawaną i tym samym osobiste z nią pożegnanie.
Zjedliśmy w pośpiechu, szybko zarzuciliśmy plecaki i wsiedliśmy do długiej, pomarańczowej taxi collectivo, która już czekała na nas pod domem. Opuszczaliśmy tą przedziwną kubańską stolicę na rzecz Vinales, krainy tytoniu, dobrej kawy i słodkiego rumu – La Guayabita 🙂
Podróż minęła mi na wspomnieniach zjedzonego jeszcze w Hawanie śniadania, które przy każdym podskoku wracało do przełyku. Droga okazała się być nad wyraz wyboista a mój nie do końca normalny stan, spowodowany zapewne trzydniową ekspozycją na słońce bez nakrycia głowy, na pewno nie pomagał w tej parnej podróży. Nie pomagała nawet klimatyzacja, którą zastępowało tu otwarcie na oścież wszystkich okien. Jedna za drugą łykałam więc tabletki na gardło, które dzięki silnemu miętowemu aromatowi powstrzymywały mnie przed dokonaniem ostatecznego bełtu.
Kiedy jednak dotarliśmy już na miejsce a urocza staruszka, Ester, powitała nas w progu swej casy rozwierając ramiona na dzień dobry i usmiechajac sie słodko, ja byłam w stanie tylko wbiec do werandy i rzucić się na klęczki z rozpaczliwym zawołaniem Los servicios, por favor??!!… gdzie też hawańskie śniadanie dosłownie opuściło mnie raz na zawsze.
Nawet po tym rozpaczliwym akcie czułam się jednak źle. Dygotałam i bolał mnie brzuch. Jedyne, do czego byłam wtedy zdolna, to sen, który czego byłam pewna, byłby w stanie mnie jakoś zregenerować. Zasnęłam więc na całe 3 godziny, a wybudził mnie z niego… Tomek, pstrykając palcami w ucho. Informował mnie jednocześnie, że właśnie zaklepał nam przejażdżkę konną po okolicach. Nie za bardzo czułam się jeszcze na siłach do czegokolwiek, ale z drugiej strony szkoda było czasu, więc przystałam na tę, jak się potem okazało, raczej karkołomną wędrówkę, która trwała caaałe 6 godzin.
Przypadł mi raczej wychudły koń o kolorze inki ze sporą ilością mleka – albo może lepiej nadpalonego cukru na maśle – czemu tez zapewne zawdzięczał swe wymowne imię: Caramelo. Caramelo był ok: człapał kończynami, leniwie stukając kopytami o kamienie albo z głuchym szumem wbijając je w piach, ale stałe podążał naprzód. Gorzej było z koniem Tomka. Niska, wybiedzona klacz, zwana Carolą, ledwo sunęła do przodu. Miałam chwilami wrażenie, że mierzący sobie prawie 2 metry Tomek wspomaga ją stopami, które chyba nawet sięgały podłoża.
Miguel, nasz na oko 50-letni przewodnik poprowadził nas najpierw do farmy, w której produkuje się tytoń. Jakiś mężczyzna dumnie zaprezentował nam, w jaki sposób najlepiej owijać go w liście, gdzie się go suszy… ostry zapach tytoniu drażnił mi nozdrza i powodował zawroty… dlatego na wszelki wypadek na moment uciekłam do drewnianej budki z serduszkiem, ale jak się szczęśliwie okazało, zupełnie niepotrzebnie 🙂
Kolejne przystanki były mi już niestraszne: pokosztowałam świeżo zmłóconej kawy, wykąpałam się w jeziorze a nawet wypiłam bezalkoholowego drinka, na który składał się gruboskórnie zmielony ananas (do tego stopnia, ze włosy z jego skórki właziły mi między zęby), cytryna i woda.
Suma sumarum, ciężki był to dla mnie dzień, choć bogaty w doświadczenia. Nazajutrz, jak już się porządnie wyleżałam, postanowiliśmy zagubić się, maszerując po nieoznaczonych ścieżkach w kierunku, w którym dzień wcześniej podreptaliśmy konno z Miguelem. Tomek, dumny z działania swej najnowszej aplikacji nawigacyjnej, która tak skutecznie wybawiała nas z wszelakich opresji w Hawanie, obrał status przewodnika wyprawy. I powiem Wam, że świetnie wywiązywał się ze swej roli, ale do czasu… kiedy satelity przestały łapać zasięg. Tzn my przestaliśmy łapać zasięg satelit. Znaleźliśmy się wtedy, jak w tym przypadku, w środku szczerego pola, gdzie po chwili dostrzegłam mężczyznę napełniającego koniom wodopoje. Nim się do niego zbliżyliśmy, szybko zrobiłam mu zdjęcie, co ten natychmiast zauważył. Zaczął wymachiwać rękoma we wszystkie strony, jakby chciał nas tymi otwartymi dłońmi złapać w swe sidła a potem zbić na kwaśne jabłko za to, że tak bez przyzwolenia zadeptujemy mu pole – a do tego gramy paparazzich.
Próbowałam się jakoś tłumaczyć, ale waćpan najwyraźniej nie zrozumiał moich kwiecistych wywodów. Złapał mnie za przedramię i poprowadził do chaty, w której posadził nas na stołkach. Trochę przejęci, spuściliśmy głowy i siedzieliśmy w milczeniu. Wtedy do chaty weszła Christina. Christina to typ mamy w wałkach i fartuszku. Typ, który nie byłby zdolny do skrzywdzenia jakiejkolwiek istoty – i który z szerokim uśmiechem… zaproponował nam kawę 🙂
Przyjrzałam się wyposażeniu skromnej chatki. Był w niej ofiarowany przez Fidela chiński szybkowar, lodówka firmy Samsung, wysokoobrotowy blender, mały kuchenny telewizor i figurka prosiaka pomalowana na jaskrawe kolory. A teraz opowiadajcie! – klasnęła w dłonie zaciekawiona Christina. Nie mogła się potem nadziwić, że są kraje, w których nie uprawia się bananów i że jabłka mogą być naprawdę tanie. Pytała o naszą rodzinę, walutę, średnie temperatury powietrza, narodowe dania. Chłonęła przy tym informacje zszokowana, jakbyśmy jej właśnie oznajmiali, że mieszkamy na drzewie, zapadamy w sen zimowy i zjadamy małe kotki…
Kiedy jednak przyszła i jej kolej, żeby powiedzieć coś o sobie, mina zmarkotniała jej nie na żarty. Okazało się, że straciła niedawno syna. Zadeptał go jego ukochany koń. Cały czas nie rozumiała, jak mogło do tego dojść, bo przez lata żyli w przyjaźni. Coś konia musiało najwyraźniej przestraszyć, że zrzucił z siebie jeźdźca i skazał go na rychłą śmierć. Z całą rodziną kontynuuje jednak hodowlę. Drugi, starszy syn zabiera turystów z Vinales, by pokazać im najciekawsze miejsca w okolicy. Zapewne te same, które sami w przeddzień odwiedziliśmy z Miguelem, Caramelo i Carolą.
Przyszła pora, by się rozstać. Christina na skrawku papieru zapisała jeszcze tylko adres, by do niej napisać z naszego kraju. Zawsze marzyła o polskim znaczku 😉 A jeśli doczekamy się potomstwa, chce koniecznie zobaczyć rodzinne zdjęcie. Wcisnęła nam też na drogę po kiści dojrzałych bananów i wyściskała rzewnie.
Podczas dalszej promenady mijaliśmy leniwie chowających się przed słońcem w cieniu drzew farmerów. Z kilkoma z nich podyskutowaliśmy, jeden poczęstował cygarem… i nawet nie zorientowaliśmy się, kiedy przestaliśmy już mijać kogokolwiek. Ścieżki kompletnie się nam poplątały i znowuż zatraciliśmy orientację własnego położenia. Niestrudzenie kontunuowalismy jednak marsz w nadziei, że wpadniemy wreszcie na jakąś zagrodę, której mieszkańcy wskażą nam stronę, w którą należy iść, by dostać się z powrotem do Vinales.
Po 3 kwadransach nie pojawił się nikt. Usiedliśmy wtedy pod drzewem zrezygnowani, by nabrać sił. Właśnie wtedy usłyszeliśmy coś na kształt rżenia. Przez chwilę myślałam, że może to jakiś rycerz na bladym rumaku przybywa, by nas wyzwolić. No i… rzeczywiście, rumak był biały i imponujący, lecz dosiadał go kowboj z pierwszego zdarzenia. Przy siodle ukitrane miał kowbojskie lasso, tajemniczo mrużył oczy a z ust sterczało mu dymiące marlboro. Zapytany o trasę do Vinales, poklepał tylko siodło za sobą, sugerując, bym usiadła a on już resztę ogarnie. Z radości z tego spotkania wróciła mi jednak energia i zdecydowałam na własnych nogach podążać za naszym przystojnym wybawcą.
Potem postanowiliśmy powłóczyć się po samym Vinales, bo choć przedreptaliśmy na wskroś jego bliskie okolice, w samo centrum jak dotąd nie udało się nam zapuścić. A pełne było jednopiętrowych, pastelowych domków, zwannych „villa”. Przed niemal każdym widniał szyld „Villa Marguerita”, „Villa Jesus y Olga” i tym podobne. Piszą, że w samym mieście jest ponad 300 casas particulares. W sezonie panuje tu pewnie aura rodem z Ciechocinka, choć my mieliśmy więcej szczęścia i napatoczyliśmy się na zaledwie kilku turystów…
Wieczorem, ze świeżo poznaną osobliwą parą adeptów jogi, wybraliśmy się jeszcze na salsę, gdzie ostatecznie wyzuliśmy się z sił. Spaliśmy tej nocy jak niemowlaki. A wcale nie był to koniec naszej historii związanej z tym miejscem…