Kiedy zapadła decyzja, że to właśnie Indonezja będzie kolejnym celem naszej podróży, Tomek uśmiechnął się tylko błogo, uradowany na myśl o piaszczystych plażach Bali, pięknych wulkanach na Javie czy sanktuarium orangutanów na Borneo… Jego turkusowa wizja bardzo szybko rozpadła się w pył, kiedy tylko stanowczym tonem oznajmiłam, że niestety drinków z parasolką nie będzie: pojedziemy do Papuy, gdzie spędzimy kilka dni z ludem Dani a jak nogi pozwolą, dotrzemy także do Yali, a potem polecimy na Celebes, by z ludem Toraja świętować pięciodniowe pogrzeby. Kropka. Przysięgam, że nie chcielibyście widzieć miny Tomka w momencie, kiedy mu to ogłaszałam. Choć ostatecznie, jak to on sam stale powtarza “w małżeństwie trzeba od czasu pójść na kompromis“. Ja chciałam zobaczyć plemiona, on piaszczyste plaże. Poszliśmy na kompromis i padło na plemiona 😉
Najdłuższą przeprawą było dla nas chyba dotarcie się do Wameny, bazy wypadowej do wszelakich trekingów. Mówię wam, żeby się tam dostać, trzeba się naprawdę porządnie nagimnastykować. Najpierw odbyliśmy kilkunastogodzinny lot z Paryża do Jakarty, nazajutrz dziewięć godzin lotu do Jayapury, stolicy Papuy i dopiero tu… zaczęły się schody. Jeszcze w Paryżu, zanim zabraliśmy się za pakowanie walizek, przeczytaliśmy to i owo na temat miejsca, do którego się wybieraliśmy. Najbardziej wystraszył nas chyba fakt, że podobno ludzie bywają tu tak agresywni, że często atakują turystów, łupią ich mienia i po prostu zabijają. A dzikie plemiona nawet, jak to było w przypadku syna Rockefellera, potem najzwyczajniej w świecie ich zjadają. Nie wiem, czy to z tego powodu, czy przyczyna leży gdzie indziej, ale dziś każdy obywatel innego kraju niż Indonezja, zobligowany jest zaraz po stąpnięciu na papuaskiej ziemi, udać się do najbliższego komisariatu policji po dokument zwany „Surat Jalam”, pozwalający na swobodne przebywanie na terenie kraju. Dokument ten trzeba następnie przedstawić w każdym komisariacie, który się mija, by w razie nagłego zaginięcia, łatwo było policji odnaleźć, gdzie trop się ucina. Trochę złowieszcze i przesadzone wydały nam się te informacje, ale na wszelki wypadek i my, przezornie, uradowani, że komisariat był tuż naprzeciw lotniska, ochoczo pospieszyliśmy po „Surat Jalam”.
Chyba nie muszę Wam tłumaczyć, jak bardzo się zdenerwowaliśmy, kiedy nam tam powiedziano, że rezydujący w nim policjanci, nie mieli odpowiednich kompetencji, żeby podobne dokumenty wystawiać – a poza tym nie działała im drukarka. Wsadzili zatem Tomka w taksówkę i wysłali do komisariatu oddalonego kilka kilometrów dalej. Ja natomiast zostałam z torbami i wesołą policyjną gromadką, cierpliwie oczekując powrotu męża. Minęły 2 godziny, ja zjadłam z nimi śniadanie — a Tomka nie było; zjedliśmy obiad — on stałe nie wracał… nie było go nawet na podwieczorek. Dopiero po sześciu godzinach, gdy normalnoetatowi policjanci rozeszli się już do swych domów i przyszła pora na wieczorną zmianę, dojrzałam wystającą z jakiegoś auta Tomkowa głowę, okrzykującą zwycięstwo z dokumentem w garści.
Okazało się, że w tym drugim komisariacie nikt nie mówił po angielsku i nie zrozumiał, o co mu tak właściwie chodziło. Potem, jak już pojawił się ktoś kompetentny, kto coś tam rozumie, wytłumaczył mu, że no niestety, nie potrafi włączyć komputera. Kiedy doszedł ktoś inny, kto się akurat na komputerach świetnie znał, zupełnie nie wiedział, gdzie szukać odpowiedniego pliku. Dopiero po telefonie do przyjaciela i półgodzinnych dywagacjach, gdzie też znajduje się przycisk „print”, udało się mu przejąć ten czarno-biały, mizerny papier, który prawdę mówiąc do samego końca naszej wyprawy leżał nieruszany na dnie mojego plecaka.
Ale to jeszcze nie koniec całej historii. Jak pisałam wcześniej, dotarliśmy właśnie do Jayapury – a to przecież Wamena, leżąca w samym sercu doliny Baliem, była naszym celem końcowym.
Główny problem Papuy polega na tym, że drogi i ulice istnieją wyłącznie w okolicach dużych aglomeracji miejskich, brak jest natomiast jakichkolwiek połączeń pomiędzy nimi samymi. Jedyną metodą, by dostać się z miejsca na miejsce jest… kilkutygodniowy marsz, pewnie powiecie. Otóż pewnie onegdaj tak było, dopóki jakiś genialny człowiek nie wymyślił samolotu. Sama jednak nie wiem, czy samolot do Wameny zasługuje na podobne miano – ten przypominał bowiem bardziej pietnastoosobowy autobus typu „szafa” – z dziurami w podłodze, podczepionymi naprędce skrzydłami i śmigłem, które wyglądało, jakby je trzeba było własnoręcznie napędzać. Bilet kupuje się w budce podobnej do prlowskiego kiosku ruchu i nikt w nim nawet nie pyta o dowód tożsamości. Pani w okienku doskonale przecież wie, jak napisać „Maglina Zleski”. Z duszą na ramieniu, ale i podziwem patrzeliśmy przez brudne szybki na rozpościerające się pod nami lasy, ciągnące się kilometrami rzeki i polany, zupełnie niepoprzecinane drogami czy zmącone kanciatymi domami. To była prawdziwa dżungla…
Na miejsce dotarliśmy po niecałej godzinie, szczęśliwi, że uszliśmy z życiem w tym kaskaderskim locie. Wamenskie lotnisko natomiast przypominało nam raczej rozpadąiacy się kurnik, do którego każdy mógł swobodnie wejść, choćby przez gigantyczne dziury w płocie. Tuż przy wejściu czekała nas już grupa wamenczykow, reklamując swe usługi – a to przewozowe, a to hotelarskie czy nawet przewodnicze. My jednak wiedzieliśmy, że rzadko kiedy zawodowi przewodnicy czatują na klientów na lotniskach i dworcach. I choć do tej pory nie udało nam się skontaktować z nikim zaufanym, kto byłby na miejscu (a trzeba nam było minimum 5 osób gotowych do niemal natychmiastowego marszu), ignorowaliśmy wesoło krzycząca drużynę z lotniska. Jeden z krzykaczy był jednak nad wyraz natarczywy. Pozwoliliśmy mu zatem za parę groszy odprowadzić się do hotelu, który co się potem okazało, znajdował się niemal naprzeciwko. Chłopak był nawet miły, ale przekrwione oczy i odór alkoholu, którym zionął (a który jest przecież produktem w Papui zabronionym), sprawiał, że za nic w świecie nie poszlibyśmy z nim w góry. Mimo iż potem pusto mu obiecywaliśmy, że jeśli tylko zdecydujemy się na jakiś treking, na pewno do niego zadzwonimy, wiedzieliśmy już na pewno, że będzie ostatnią osobą, której moglibyśmy zaufać.
Kiedy ogarnęliśmy się trochę po długiej podróży, szybko ruszyliśmy na miasto w poszukiwaniu odpowiedniej ekipy, która nazajutrz pomogłaby nam się dostać do plemienia Dani. Wcześniej, jeszcze w Paryżu, probowałam skontaktować się z kilkoma przewodnikami, których polecało Lonely Planet – ale na żaden mail, który wysłałam nie otrzymałam odpowiedzi a i telefony dzwoniły jakby w pustkę. Nasłuchaliśmy się też różnych przerażających historii o Papuasach, którzy zabierają turystów w sam środek lasu a potem pod groźbą zostawienia ich na pastwę ludożerczych plemion, żądają horendalnych napiwków… Z autopsji jednak wiemy, że kiedy szybko trzeba znaleźć kogoś dobrego, najlepiej udać się do największego hotelu w mieście. Pracownik polecając nam kogoś niepewnego, naraziłby tym samym również reputację własnego lokalu.
W ten właśnie sposób znaleźliśmy Ruphusa, który pojawił się w Rannu Jaya kwadrans po tym, jak zadzwonił po niego portier. Dlugosmy debatowali przy hotelowym stole na temat trasy, którą powinniśmy obrać, prowiantu, w jaki musielibyśmy się zaopatrzyć i ile osób jest w stanie ogarnąć sytuację. Podczas tej dyskusji Ruphus przekonał nas o swoim spokoju, rozsądnym myśleniu i w stu procentach pozyskał nasze zaufanie i sympatię. Naprawdę cieszyliśmy się, że to akurat on będzie nam towarzyszył. Miny zrzedły nam jednak, kiedy podał swoją cenę – czterokrotnie wyższą, niż się spodziewaliśmy. Zazwyczaj w estymacjach dodajemy jakiś margines do tego, co wyczytamy w internecie czy przewodnikach, ale na sumę, która padła przy tym okrągłym stole, zupełnie się nie przygotowaliśmy. Kolejna długa dyskusja o tym, jak obniżyć koszty była niestety bezowocna. Zdaliśmy sobie sprawę, że kombinowanie, jak zrezygnować z jednego z tragarzy, kilku butelek wody czy worka ryżu, nie było najlepszym pomysłem. Przewodnik na pewno lepiej niż my sami wie, ile zużywa się wszystkiego podczas tego typu wędrówek. Przystaliśmy zatem na jego warunki i umówiliśmy się nazajutrz skoro świt, pod hotelem.
Nie było o 6h Ruphusa pod budynkiem. Nie pojawił się ani o 7h, ani o 11h. Telefon miał wyłączony, więc najczarniejsze wizje inspirowane historiami z internetu przelatywały nam już przez głowę. Przyszedł w południe – ale nie sam. Towarzyszył mu chłystek, który odprowadzał nas w przeddzień do hotelu, ten z przekrwionymi oczami, na spotkanie którego akurat najmniejszą mieliśmy teraz ochotę. Ruphus spokojnym tonem obwieścił nam, że niestety nie będzie w stanie nam w wyprawie towarzyszyć, bo ma inne zobowiązania. Wyjaśnił, że oczywiście rozumie, że nie tak się umawialiśmy, dlatego natychmiast zorganizuje pięcioosobową ekipę, która się z nami wybierze – a przewodzić nam będzie jego świetny przyjaciel, którego przyprowadził ze sobą i, którego chyba nawet znamy. Stanowczo sprzeciwiliśmy się tym zmianom w planach. Nie ulegliśmy nawet, kiedy obniżył nam dwukrotnie cenę. Po kolejnych kilku godzinach debaty, Ruphus zrozumiał chyba, że nie damy tak łatwo za wygraną, westchnął więc tylko ciężko i obiecał, że postara się załatwić, co trzeba przed zmierzchem. Tak się też stało, punkt 17H stawił się u nas wraz z całą drużyną (oczywiście trzech tragarzy, kucharz, jego żona i kumpel), po czym ruszyliśmy na spotkanie jednej z najciekawszych przygód, która mogła nam się przytrafić.
Kilka dni spędziliśmy, wędrując razem po górach i rozdziawiając paszcze na przepiękne, dziewicze widoki. Trudna to była droga i ani minutę nie żałowaliśmy, że jesteśmy tak liczni – już nie dziwiło nas wcale, że potrzeba było aż trzech tragarzy. Dźwigali oni bowiem nie tylko prowiant, namioty czy pitną wodę, ale i nas samych, kiedy tylko trzeba się było przedrzeć przez wartki potok czy grząskie bagno. Pierwszych kilka nocy spędziliśmy w chatach, przygarnięci przez żyjących na zboczach, gościnnych ludzi, potem rozbijaliśmy namiot gdzieś na polanie, w pobliżu rzeki.
Pamiętam, że kiedy tak siedzieliśmy, gotując na ogniu zupę z kapusty, pierwszy raz zobaczyłam wesołą gromadkę nagich mężczyzn Dani, którzy szybkim pędem zdrapywali się z pagórka. Byli niemal kompletnie nadzy, nie licząc rozmaitej długości kotek, osłaniających ich przyrodzenia i krzaczastych wianków, z których gdzieniegdzie wystawały zielonkawe liście. Zazwyczaj długo czekam i poznaję ludzi, nim zabiorę się za ich fotografowanie, ale ta scenka była silniejsza ode mnie: chwyciłam aparat i… poczułam silny uścisk Ruphusa na moim przedramieniu. „Schowaj to !” – powiedział szybko. „Jutro spotkamy więcej Dani. Tych trzeba uszanować, bo spieszą do szamana”. Dopiero wtedy zauważyłam, że kogoś niosą. Musiał to być ktoś ciężko chory, bo mężczyźni naprawdę bardzo się spieszyli, przyśpiewując do tego jakieś mantryczne pieśni. A może były to po prostu ich modły o uzdrowienie?
Nie mylił się Ruphus co do dnia następnego. Dotarliśmy do Jiwiki, gdzie przywitała nas bardzo radosna ekipa – Soroba, wesoły i uwielbiający się popisywać mały pan z koteką i śmiesznymi dekoracjami na czole, Ao, z którą bardzo szybko się potem zakumplowalam i jej starsza koleżanka, Kota. Już na sam ich widok radowałam się niezmiernie i nie mogłam się doczekać aż dowiem się o nich czegoś więcej. Do jednej z chatek, którą nam Ao natychmiast omiotła ze szczurzych bobków, zrzuciliśmy plecaki i ruszyliśmy razem w góry. Dziewczyny koniecznie chciały nam pokazać, jak pozyskują sól ze słonego jeziora (które, żeby nie było, znajdowało się na samym szczycie). Dziwna była na początku atmosfera w drodze. Soroba podśpiewywał coś, rechotał i tańcował – a my trochę zerkaliśmy na niego jakby był niespełna rozumu. Ao z kolei jakoś nienaturalnie trzymała mnie cały czas za rękę, niby obawiając się, że upadnę i zjadę na sam dół – a w rzeczywistości utrudniając mi ten górski marsz. Tylko Kota wszystko miała gdzieś i gubiła się co rusz w krzakach zbierając liście, których potem używala do skręcania papierosów. Dopiero później zrozumiemy, że tacy są po prostu Dani – mężczyźni wyglupiają się bez przerwy albo tańcują – i to właśnie po tym poznać, że cię polubili. Uwierzcie mi, spotkałam i takich, których nigdy nie udało mi się do siebie przekonać, co oczywiście od razu widać na ich facjatach – a nawet i zdjęciach, które im zrobiłam. Myślę, że ta ich plastyczność jest właśnie fajna i ciekawa.
Także dbałość Ao o moje bezpieczeństwo i wygodę, po kilku godzinach marszu stała się dla mnie nawet rozczulająca. Zwłaszcza, gdy już schodziliśmy i przy samej wiosce zdałam sobie sprawę, że zgubiłam gdzieś po drodze zaślepkę do obiektywu. Ao bez zastanowienia szybkim tempem wbiegła wtedy z powrotem w stronę jeziora, przeczesując krzaki w jej poszukiwaniu.
Wróciła po godzinie. Niestety, bez niczego – ale tylko dlatego, że ja sama cały ten czas stałam jak głupia centralnie przydeptując ten zaginiony krążek…
Kota pokazywała mi wtedy swoje dłonie, tłumacząc, że kobieta Dani, kiedy tylko straci kogoś bliskiego, ucina sobie kawałek palca, żeby nigdy o tej stracie nie zapomnieć. Tu po siostrze, tu po ojcu… objaśniała, wystawiając swoje okaleczone dłonie. Pokazała spódnicę, która upięta po bokach pełniła funkcję naszej obrączki, informując równocześnie zainteresowanych nią mężczyzn, że jest już zamężna. Kota jednak, podobnie jak wszystkie kobiety z plemienia Dani, nie mieszka ze swoim mężem. Kobiety z dziećmi i mężczyźni śpią osobno, od czasu do czasu spotykają się tylko na umówione „randki”.
Domki w Jiwice były małe, jednoizbowe, często pokryte kwitnącymi liśćmi. My spaliśmy na podłodze, na niewielkim podwyższeniu. Noce były tam bardzo spokojne, zagłuszane jedynie piskami nietoperzy i łopotem ich skrzydeł. Na posiłki gromadziliśmy się natomiast w udostępnionej nam do tego celu w, postawionej w latach 90. przez UNICEF, świetlicy, pełnej teraz zakurzonych amerykańskich dziecięcych książek, przeterminowanych lekarstw i omszałych plastikowych zabawek. Było to miejsce kompletnie oderwane od całego kontekstu, widać nieczęsto uczęszczane przez tutejszą dziatwę.
Jednego dnia wódz wioski wraz z mieszkańcami pokazali nam, jak wyglądają u nich walki między plemionami. Była to dla nas świetna okazja, by spotkać wszystkich mieszkańców Jiwiki, którzy chyba w większości nas polubili, bo zaprosili nas nawet na wieczorną potańcówkę. Nad ranem zaś odwiedziliśmy najstarszą, bo liczącą sobie 375 lat, postać w regionie. Nikt tak naprawdę nie wie dokładnie, w jakim wieku jest mumia z Jiwiki, ale z racji tego, że balsamuje się ją i konserwuje świńskim tłuszczem raz na pięć lat i rytuałowi temu towarzyszy zawsze doczepienie jednego wisiorka u szyi – a tych naliczono już 75 – można spokojnie szacować, że „mommie” ma za sobą ponad 350 wiosen.
Niesłychanie szybko minął nam czas spędzony w Papui i nim się obejrzeliśmy, z biletami w garści kierowaliśmy się już w stronę kurnika, udającego wamenskie lotnisko. Tego dnia jednak było ono wyjątkowo przepełnione i nikt nie potrafił nam wytłumaczyć, co tak właściwie się tam działo. Desperacko krzyczeliśmy tylko „What’s going on?!”. To chyba wtedy, rozpoznawszy nas po głosie, przez tłumy oburzonych, niedoszłych pasażerów, przedarł się nasz wyprawowy kucharz. Nie mam pojęcia, co robił na lotnisku, ale usiłował nam coś wyjaśnić – tylko że my za nic nie potrafiliśmy go zrozumieć… Wykonał więc telefon do Ruphusa, tłumacząc, o co chodzi a potem przekazał nam słuchawkę, żeby ten mógł nam wszystko dokładnie wytlumaczyć. Okazało się, że piloci właśnie ogłosili strajk, więc większość lotów została odwołana. No i oczywiście nikt nie wie, jak długo to potrwa. Zestresowaliśmy się bardzo, bo przewidzieliśmy tylko godzinę na zmianę samolotu w Jayapurze. Nasz wspaniałomyślny kucharz wpadł jednak na genialny pomysł kupienia „lewych” biletów na najbliższy pewny lot. I miał rację. „Przebukowanie” kosztowało nas zaledwie 25 dolarów a już za 3 kwadranse siedzieliśmy w samolocie z biletami imiennymi na nazwisko „Houssein Abdedalaim” i „Melinda Hortez” w dłoniach, żegnając naszą przepiękną, papuaską przygodę.