Na Sulawesi przybyliśmy po długim trekkingu po Papui. Byliśmy już prawdę mówiąc bardzo zmęczeni i początkowo planowaliśmy odbić sobie nocą w jakimś bardzo przyjemnym, spokojnym hotelu w Makassar. Jednak, kiedy tylko wylądowaliśmy, a to olbrzymie miasto stłamsiło nas swym klaksonowym wrzaskiem, natychmiast zmieniliśmy zdanie. Postanowiliśmy jak najszybciej wsiąść do autobusu, by za wszelką cenę wyrwać się z tego miejskiego zgiełku.
Noc spędziliśmy w wygodnym autokarze, gnającym na północ, do Rantepao, stolicy regionu Toraja. Pewnie spytacie, po co tak zawzięcie pędziliśmy akurat tam? Odpowiedz jest prosta: spieszno nam było na pogrzeb – i to nie byle jaki, bo trwający od trzech do pięciu dni!
Centralna, górzysta część wyspy słynie właśnie z tego, iż (mimo że większość tutejszej społeczności po zalewie holenderskich misjonarzy, pokornie przejęła katolicyzm) jednemu pogańskiemu rytuałowi absolutnie wszyscy pozostali wierni do końca. Chodzi mianowicie o pogrzeb. Martwy człowiek według Torajów, dopóki nie zostaną wyniesione z domu jego zwłoki, jest po prostu chory. Dba się o niego w ten sam sposób, przygotowuje osobny pokój, balsamuje, zwierza z własnych problemów i próbuje karmić – do momentu aż rodzina zbierze odpowiednie fundusze, aby go godnie wyprawić na „tamten” świat. Proces ten trwa rok, dwa – a nawet pięć… Szok? Może mniej zdziwi was ten fakt, jeśli weźmiecie pod uwagę, że należy przewidzieć zakup od kilku do kilkunastu bawołów, które się podczas tej uroczystości rytualnie zabije a koszt każdego jest rzędu kilkunastu tysięcy złotych. Są one w stanie, w co wierzą Torajowie, na tamtym świecie pomóc zmarłemu w otwarciu bram raju, zapewniając mu tym samym bezterminowy pokój. To właśnie bawoły i śmierć są dla Torajów tematem najważniejszym i… najdroższym. To o zakupie tych zwierząt myśli się tu, zaczynając jakąkolwiek pracę i odkładając pierwsze pieniądze. Nawet status społeczny ocenia się nie po tym, co się tak właściwie robi, ani jaki dom czy samochód się ma, ale po liczbie bawołów, które się aktualnie posiada i które dla swojego właściciela stają się potencjalną furtką do wiecznej szczęśliwości.
W Routardzie znaleźliśmy już wstępnie jako bazę wypadową niewielki hostel Pias Poppies, znajdujący się w samym centrum Rantepao. Biorąc pod uwagę ogromny pokój z łazienką i z guliwerzym łożem z ciężkiego, grubociosanego drewna, zapłaciliśmy za niego naprawdę niewiele. Zwłaszcza, że na zielonym podwórzu stały też stoliki, przy których można było spokojnie zjeść słoneczne śniadanie a wieczorem nawet wymyślną kolację. Pamiętam, że zajadaliśmy się tam kremową, dyniowa zupą i smażonymi bananami z czekoladowym sosem. Wieczór był też najlepszym czasem, by spotkać innych obieżyświatów i przy niedobrym, indonezyjskim winie, powymieniać się z nimi informacjami czy poradami.
Przy hostelu znaleźliśmy też przewodnika, Petrusa, który niemal natychmiast zdecydował, że zabierze nas na ostatni, bo piąty dzień jednego z odbywających się w okolicy pogrzebów. To co na nim zobaczyliśmy poruszyło nas do granic. Uroczystość odbywała się na polanie, na której zbudowano prowizoryczne areny. Wkoło siedzieli ludzie, popijający herbatę i podgryzający prażynki. Wszyscy wesoło dyskutując grali w karty albo domino, od czasu do czasu odpowiadając w aklamacjach prowadzącemu uroczystość. Był nim mężczyzna stojący w samym centrum. Uderzal co rusz w ogromny, mosiężny gong, którego dźwięk zagłuszał jego własne śpiewy. Na podwyższeniu znajdowała sie trumna, co wywnioskować mogliśmy po wiszącym nad nią zdjęciu, wiekowego mężczyzny, podobno martwego od roku. Nieopodal leżało stado kilkunastu świń, które bez przerwy ktoś donosił. Prosiaki były jeszcze żywe, jednak wszystkie unieruchomione tykami i sznurkami, które krępowały im kończyny. Co rusz któraś usiłowała się prawie skutecznie wydostać z tej świńskiej masy, ale natychmiast kończyła z nożem na gardle. Raz po raz jakiś mężczyzna zabijał jedną i przerzucał jej zwłoki kawałek dalej. Ktoś inny stał już tam z opalarką, za pomocą której pozbawiał je owłosienia, przyczyniając się tym samym do smrodliwych kłębów dymu, które rozpościerały się po całym placu. Obok, na liściach ktoś rozczłonkowywał martwe już i opalone prosiaki a na kawałku pieńka, kto inny maczetą rąbał je na mniejsze jeszcze kostki. Wrzucał je potem do wielkich garków, misek i brytfanek, które kucharki w fioletowych bluzeczkach brały natychmiast w swoje obroty. Ktoś inny nabijał mięso na patyki i od razu opiekał w ognisku, które właśnie rozpalił. Jakaś babcia sprzedawała papierosy, gumy do żucia, karty i piwo Bintang.
Ktoś dmuchnął mi nagle papierosowym dymem prosto w twarz z krzykiem, że coś ważnego dzieje się po drugiej stronie. To jakiś bosy mężczyzna ze smutną twarzą przyprowadził pierwszego, dorodnego byka. Za nim szedł już rząd kolejnych dziesięciu. Zrozumiałam, że były to właśnie te zwierzęta, które sforsować mają bramy nieba, by utorować drogę leżącemu już w trumnie mężczyźnie. Pan przy gongu śpiewał coraz głośniej i dobitniej uderzał w jego tarczę. Swąd opalanych świń jeszcze bardziej drażnił mi nozdrza. Mężczyzna podniósł maczetę i jednym ruchem podciął gardło pierwszemu bawołowi. Ten z wiszącą głową i martwymi oczyma jeszcze kilka minut potem targał się i przewracał, bezskutecznie usiłując powstać. Towarzyszyły temu coraz większe śmiech, radość i wiwaty na widowni. Było mi słabo. Kolejny zabijany bawół w momencie, gdy dotknęło go ostrze, skutecznie wyrwał się swemu oprawcy, rzucając się w naszą stronę, niszcząc barierkę i wbiegając w rozradowany tłum. Zrobiło mi się niedobrze. Uciekłam, niby przed tym zwierzęciem, które staranowało moją część areny, ale tak naprawdę oddaliłam się stamtąd, bo czułam, że jeśli zostanę dłużej, najpewniej oszaleję. Z odruchem wymiotnym pobiegłam gdzieś w stronę kuchni. Chciałam się schować albo uciec jak najdalej. Wtedy, pod schodami wpadłam na młodą dziewczynę w tradycyjnym stroju, która obrała sobie to samo miejsce na kryjówkę. I nie wiem, czy tak jak ja, nie mogła już patrzeć na rzeź zabijanych brutalnie zwierząt czy już po prostu znudził ją ten widok – ale tu, pod tymi schodami poczułam małą ulgę, jakbym znalazła sprzymierzeńca, który podobnie jak ja nie chce już po prostu na ten pogrzeb patrzeć.
Po południu postanowiliśmy dla odmiany pojechać na cmentarz, by zobaczyć, jak też wyglądają tutejsze grobowce. Okazało się, że mają one formę ogromnych mas skalnych, w których żłobi się dziury i tunele. Bezpośrednio na podłodze umieszcza się trumny osób, najczęściej należących do tej samej rodziny. Trafiliśmy tam akurat na moment przeniesienia kilkunastoletnich zwłok z jednego grobowca do drugiego. Najprawdopodobniej, by zwolnić miejsce dla kolejnej osoby, której pogrzeb właśnie odprawiano. Przenosiny te również były dosyć uroczyste i po świeżych szaszłykach w dłoniach od razu rozpoznaliśmy, że jego uczestnicy biorą równolegle udział w pogrzebie. Starszy mężczyzna przyniósł nawet spory świński zadek zapieczony na ogniu i maczetą z boku rąbał go na kawałki. Tuż obok przewijano wysuszone i pokurczone po wielu latach ciałko w nowe koce, by przenieść je w inne miejsce, najpewniej do jakiegoś masowego grobu.
Na cmentarzu widzieliśmy też drzewa, które kiedyś w tradycji Toraja stawały się grobowcami dla martwych niemowląt. Wierzono, że jeśli włoży się dziecko, któremu nie wyrosły jeszcze zęby, w wyżłobioną dziuplę, jego dusza rosnąć będzie razem z drzewem. Dziś już jednak rzadko która matka chowa swe niemowlę w ten sposób. Teraz martwe dzieci zajmują miejsce z rodziną, w dziuplach skalistych.
Te największe należą podobno do klanów, które były w posiadaniu największej liczby bawołów – a ich rozmiary bywają naprawdę imponujące. Postanowiliśmy podjechać do jednego z największych grobowców w regionie – Lemo. Stanowi go ogromna, płaska skała z kilkunastoma parami drzwi. Bogatsi mieszkancy regionu mają swoją szufladkę najwyżej, jeszcze bogatsi – dodatkowo mały balkonik a absolutna arystokracja mogła sobie pozwolić nawet na wykonanie i wstawienie do nich figurek tau-tau, będących ich własną podobizną. Z daleka grobowiec ten wyglądał trochę jak blokowiec zbudowany przez pijanego murarza, skąd poupychane na balkonikach drewniane postaci przyglądają się rozpościerającym się naprzeciw polom ryżowym.
Postanowiliśmy wejść do środka, co możliwe było tylko na najniższych kondygnacjach, gdzie znajdują się groby masowe. Uprzedzono nas jednak, że jest tam zimno, najcześciej przeciskać się trzeba na kolanach a przewodzić nam będzie ośmioletni chłopiec wyposażony w latarnię. Faktycznie, oślizgłe były ściany i korytarze często tak wąskie, że musiałam pełznąc jak gąsienica. Gdzieniegdzie leżały w nieładzie ludzkie kości i czerepy. W większych pomieszczeniach tunelu leżały nawet całe trumny – niektóre niedomknięte, niektóre zupełnie otwarte – a w nich wysuszone szczątki, skrawki ubrań i śmieci, które zostawili tu turyści i inni przechodnie. Zszokowały mnie te wszechobecne ludzkie skrawki porozrzucane tak jakoś bez szacunku. Kiedyś już błądziłam po paryskich katakumbach, więc widziałam ludzkie czaszki. Tu jednak, walające się niedbale na ziemi, zasypane toną papierosów, które odwiedzający zostawili „na ostatnia drogę” czy monetami różnych walut… trochę mnie zbulwersowały.
Nazajutrz, by nie skupiać się już na śmierci, udaliśmy się na kolorowy targ w Rantepao. Widzieliśmy przekupki sprzedające cukier w bryłkach, cytryny, kokosy, jaja czy zieleninę. Głębiej, w bardziej „męskiej” części sprzedawano koguty. Panowie ważyli je w dłoniach i dobijali targów. Słyszałam, że walki kogucie są sportem bardzo popularnym w tym regionie. Zapytałam Petrusa, czy rzeczywiście tak jest. „Nie” – odpowiedział tylko, po czym szeroko się uśmiechnął, puszczając przy tym oko. Wytłumaczył, że walki są niezgodne z prawem i to prawda, że mimo że gdzieś tam się odbywają, z lęku przed policyjnymi nagonkami, informacje o nich mają tylko zaufani i doświadczeni hazardziści. Do tego mają one miejsce najczęściej w terenach górzystych, gdzie można dostać się jedynie motocyklem a w przypadku łapanki, ich uczestnikom łatwo się rozproszyć. Bardzo zaciekawiły mnie te zakazane spotkania i już zdecydowałam, że koniecznie musimy jedno z takich zobaczyć. W tylnej, najważniejszej części rynku sprzedawano świnie i bawoły.
Petrusowi pół roku wcześniej umarł ojciec. Postanowił więc, że przy okazji dobije targu i kupi jednego z nich. Dwie godziny targował się ze sprzedawcą, bo wybrał najrzadszą, albinoską odmianę – o jasnej maści i błękitnych oczach. Taki byk jest znacznie droższy niż zwykły, czarny a jego cena dojść może nawet do 300 000 złotych (1000 000 000 rupi)!!! Z racji, że trochę mu do tej sumy zabrakło, Petrus uzgodnił ze sprzedawcą, że odbierze zakup za kilka miesięcy, po czym ruszylismy w dalszą drogę. Zaczęłam go wtedy dopytywać o te kogucie walki, które tak bardzo mnie nurtowaly – a on milczał, każąc tylko wskoczyć do samochodu. Sam wyciągnął w tym czasie telefon i długo krzyczał do niego coś po indonezyjsku. Zabrał nas potem do wioski, gdzie raz po raz zaczęli się zjeżdżać mężczyźni – najczęściej motorynkami i co niektórzy, z ptakiem pod pachą. Wytłumaczył nam wtedy, że zaraz pojedziemy w góry, by wreszcie asystować w pojedynkach roosterow. Cała podekscytowana czekałam tylko, kiedy ruszymy, przyglądając się ptakom i zastanawiając, który z nich może być najsilniejszy. Mą radość ugasiło wycie kogutów – ale tych policyjnych. Zostaliśmy otoczeni przez dwa radiowozy. Początkowo sparaliżował nas strach i przerażenie, że skończymy w obskurnym, w jednym z indonezyjskich więzień, o których tyle czytaliśmy. Różniliśmy się jednak trochę od reszty roosterowych uczestników, więc dzięki wyjaśnieniom Petrusa, łatwo nam się było wymigać, że „tędy tylko przejeżdżamy” – wsiedliśmy dyskretnie do samochodu i z ulgą wrociliśmy do Rantepao. Powiem szczerze, że odpuściłabym już sobie te walki, gdyby nie fakt, że sam Petrus postanowił spróbować zabrać nas na nie raz jeszcze. Następnego dnia podjechał w góry z innej strony i kazał potem maszerować dobre pół godziny. Wdrapaliśmy się na polanę, do której faktycznie radiowozom trudno byłoby dotrzeć. W momencie, gdy dotarliśmy, na miejscu było zaledwie kilkanaście osób. Do samego końca byłam jedyną asystującą w tym procederze kobietą. Zobaczyłam, że ktoś rozłożył jakieś prześcieradło z kostkami i kubeczkiem, do obstawiania, co też za cyfrę zen wyrzuci. Petrus był podekscytowany nie mniej niż ja i przeliczał gdzieś z boku gotówkę, którą ze sobą zabrał. Wytłumaczył nam potem, że to nie same walki zwierząt są w Indonezji zabronione, ale zakłady które im towarzyszą. Zrozumiałam wtedy, skąd te stoiska, które się właśnie rozstawiały i przy których można było pograć za pieniądze. Rzecz jasna, zanim jeszcze zaczęły się walki, osobiscie przegrałam 20 dolarów ;). Po dwóch kwadransach zebrało się na miejscu około stu mężczyzn, tylko kilkunastu z nich wystawiło swoje kury do walk, reszta przybyla pohazardowac. Właściciele walecznych ptaków najpierw dobierali wagowo (pi razy drzwi) swoich przeciwników. Obydwie strony muszą się oczywiscie zgodzić na wystawienie ich do walki. Następnie każdy mocuje nożyk przy łapie, by kogut jak najszybciej mógł ranić i osłabić przeciwnika. Przez dobre pięć minut, podczas, gdy panowie próbują rozjuszyć swoje pupile, by były bardziej agresywne, trwają zakłady. Nie wiem, jak mężczyzna, który zbierał od wszystkich pieniądze, zapamiętywał, kto obstawił, jaką sumę, ale absolutnie niczego nie notował.
Nie podobały nam się te walki, podobnie jak nie podobały nam się brutalne pogrzeby Toraja. Biedne koguty, pokaleczone i wymęczone, nadawały się po nich jedynie do rosołu albo do zapładniania innych kur na jaja. Tak samo jak na pogrzebach, i tu chciałam szybko uciekać. Zajęta fotografowaniem i zdegustowana widokiem, nawet nie zauważyłam, że także Petrus chodził markotny, przeklinał i pluł w piach. Okazało się, że – do czego się nam wcześniej nie przyznał – sam miał problemy z hazardem – niestety i tego dnia przegrał wszystko, co zarobił podczas naszej pięciodniowej wyprawy, a i część funduszy, które miały pójść na albinoskiego bawoła, przepadły bez reszty…
Trudny psychicznie był to dla nas czas. Torajowie są przemili, krajobrazy – cudne, ale wszechobecna atmosfera śmierci, po prostu emocjonalnie nas wykończyła. Chyba nigdzie jeszcze nie płakałam tak jak tam, w środkowym Sulawesi, kiedy bezsilnie przyglądałam się rytualnym ubojom niewinnych zwierząt, czy bezdusznym walkom kogutów, które dla nich samych kończyły się śmiercią lub kalectwem…
Żeby zmienić nastawienie, musieliśmy potem zobaczyć cos, co udowodni nam, jak ważne jest samo życie, czyli coś pięknego i kolorowego. Jako adepci nurkowania, ruszyliśmy autobusem na północ, do Manado, skąd odebrał nas Rolly i zabrał statkiem na tydzień na Bunaken, rajską wyspę. To właśnie tu nabraliśmy trochę dystansu, zanurzając się codziennie i obserwując przepiękne ryby rodem z „Nemo”, pełne gracji płaszczki, wielkie żółwie – a nawet dwa dostojne rekiny. I było to z pewnością najlepsze z możliwych zamknięć naszej sulaweskiej przygody.