Nie wiem, czy też tak macie, ale ja bardzo lubię ten moment, kiedy siedzę daleko od domu, w zupełnie nowym miejscu – teraz jest to uliczna, mandalayska kantyna – i zdaję sobie sprawę, że jeszcze wczoraj byłam w swojej kuchni i najzwyczajniej obierałam na obiad ziemniaki…
Ale od początku. Powiem Wam, że przygotowania do wyprawy do Birmy przeszły mi jakoś wyjątkowo bezboleśnie. Pamiętam, że poprzednio, pracując jeszcze w korporacji, do późna przed wyjazdem ślęczałam przed komputerem, by podokanczac projekty; czyściłam w pośpiechu śpiwory i odkurzałam buty, pranie robiłam po nocach. Do lekarza leciałam na ostatnią minutę, do tego najczęściej po pracy a tuż przed zamknięciem gabinetu. Na przygotowanie fotograficznego sprzętu, niewiele zostawało mi czasu. Gdzieś z boku czyściłam karty a z racji, że baterie zajmowały mi wszystkie kontakty, na resztkach laptopowej energii, wysyłałam tylko do biura ostatniego maila. Jeszcze w drodze na lotnisko dopychałam niedopięty plecak, z którego dyndała mi wyprana w przeddzień i wilgotna jeszcze skarpetka, a w którym zupełnie brakowało ładowarki do aparatu czy kart pamięci.
Tym razem tak nie było. Udało mi się spokojnie wszystko popakować – a do tego nawet porządnie wygłaskać Korka 🙂
Do Mandalay lecieliśmy z China Eastern Airlines, z śródlądowaniem w Kuming, w Chinach. Już w Paryżu powiedziano nam, że bagaże nie mogą polecieć bezpośrednio do Birmy, gdyż zasady tzw transferu na lotnisku w Kuming nie obowiązują. Dostaje się tam tylko 72-godzinną wizę, bagaże trzeba jeszcze raz nadać i ponownie się odprawić.
W Mandalay już na samym na lotnisku czuliśmy, że wszystko będzie OK. Ludzie są tu przemili i stale uśmiechnięci. My sami przebudziliśmy się trochę po tej siedemnastogodzinnej, bezsennej podróży, kiedy z dzielonej taksówki przyglądaliśmy się wystającym z krzewów po drodze do miasta, złotym dachom pagód, bordowym mnichom krzątającym się po mieście i wesołym ludziom na ulicach.
Tomek jeszcze z Paryża zarezerwował nam Hotel 82, który zdawał się być najbliżej centrum, zaraz obok Royal Palace. Dotarliśmy do niego po 16h. Postanowiliśmy nie tracić czasu i natychmiast udać się na most U Pain, by zdążyć jeszcze na ten słynny zachód słońca. Wszystkie pisma trąbiły mi wcześniej, jaki jest spektakularny.
Opłukaliśmy się szybko, przepakowaliśmy sprzęty fotograficzne i wraz z Mo, przemiłym taksówkarzem, ruszyliśmy podziwiać panoramę.
Jak pewnie możecie się domyślić, most ten jest ogromną atrakcją turystyczną i we wszystkich przewodnikach figuruje jako number one do zaliczenia. Widok samotnie wędrującego mnicha z pomarańczowym tłem, które znałam z pocztówek i internetu to marzenie ściętej głowy. Raczej warto tu uważać, by nie zostać zgarniętym do wody zamaszystym ruchem chińskiego selfie-sticka. Trzeba jednak przyznać, że zachód w tym miejscu był przepiękny – zwłaszcza, że trafiliśmy podobno na rzadką tu czerwoną aurę. My postanowiliśmy poprzyglądać mu się z kolorowej, drewnianej łódki dryfującej na wodzie.
Tyle wrażeń w pierwszy dzień, który uwieńczony został właśnie w lokalnej jadłodajni, gdzie na plastikowych stołkach zajadamy się teraz Tom Yum, moją ulubioną zupą… A pomyśleć, że jeszcze wczoraj byliśmy w Paryzu…